Czas najwyższy w końcu „wylądować” w tej Polsce i zabrać się za to bieganie.
Jak już pewnie wiecie z końcem maja startuję w swoim pierwszym w życiu biegu ultra. Mam do pokonania 70 km i w sumie 1240 m przewyższenia.
Żeby było tego wszystkiego jeszcze mało muszę się zmieścić w limicie 13 godzin.
Na samą myśl nerwowo przełykam ślinę, która staje mi okrakiem w gardle i trzęsą mi się łapska, tylko że ja nie wiem czy z podniecenia owym startem, czy też ze strachu przed tym co mnie tak na prawdę czeka.
Moi kochani rodzice jeszcze nie wiedzą co ich córka wymyśliła tym razem i chyba im dopiero powiem po, bo obawiam się, że Tatunio z miejsca zejdzie na zawał jak się dowie.
Wchodzi jeszcze w grę wersja z małym kłamstwem w tle, że niby jadę na maraton, bez przedrostka ultra-. Bo w końcu to maraton jest, tylko taki trochę dłuższy.
Myślę, że to ich zdecydowanie uspokoi, oczywiście w międzyczasie nasłucham się, żebym uważała, a jak już na prawdę nie dam rady, to żebym schodziła z trasy. Tak najczęściej rodzina motywuje mnie do startów.
Trudne przygotowania
W związku z tym startem i nie tylko (czyt. Maraton Dębno) po niespełna półtoramiesięcznej przerwie związanej z moim pobytem w górach wysokich, a także z poargentyńską chorobą zwaną mañana, w końcu udało mi się wyjść z domu i pobiegać.
Mam za sobą pierwszy wtorkowy trening na 10 km, który mnie całkowicie zaskoczył moją niesamowitą gotowością wydolnościową.
Gorzej wygląda sprawa dolnych kończyn. Trening ten opłaciłam cholernym bólem kolan i stóp. To zapewne konsekwencja obciążeń w górach. Czułam się tak jak po ukończonym maratonie. Ale się opłaciło.
Dzisiaj natomiast była Falenica. Tak więc trzy rundy skończone i za miesiąc dostanę medal.
To dla mnie był ważny start bo byłam bardzo ciekawa jak mi na podbiegach pójdzie po takiej przerwie. Wtorek mnie trochę nie przekonał, ale dzisiejszy dzień. Zdecydowanie zaskoczył pozytywnie.
Mimo kiepskiego czasu, 65 minut (czas brutto, było trochę biegania po lodzie, a ja tego nie cierpię), udało mi się pobiec zgodnie z założonym planem. W tempie maratonu. Treningowo. Wolno, równo i koniecznie ze wszystkimi podbiegami. Czego dowodem są wyrazy uznania dla mnie, pierwszy raz w życiu coś takiego mnie spotkało, od innych biegaczy na mecie.
Pewnie urosnę po tych słowach do nieba, ale byli pełni podziwu, że mam takie równe tempo biegania, w szczególności na podbiegach. Ba! Bo ja całą końcówkę roku biegałam bez zegarka.
Ale to prawda. Złapałam to przysłowiowe flow na wypłaszczeniach od razu. Już we wtorek momentami czułam, że mogła bym tak biec i biec. Cudownie.
Cieszę się i mam motywację, żeby w końcu rozkręcić licznik i trochę nabić kilometrów. Niech mnie tam wszystko boli, najważniejsze że kondycja jest i płuca pracują jak należy.
Już na zakończenie.
Uruchomiłam link, gdzie będę zamieszczać informacje o moich postępach treningowych.
Jak mi idzie, ile kilometrów przebiegłam i w ogóle czy jeszcze żyję.
Ten bieg ultra to dla mnie bardzo ważny start i chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego.
Jak człowiek zaczyna biegać to cieszy się jak przebiegnie 3 minuty, potem 5 minut, potem 15, aż do pół godziny.
Później tryska radością na mecie na zawodach jak przebiegnie pierwsze 5 km, potem 10 km, 15 km i w końcu ten upragniony półmaraton. I gdy już go ukończy marzy o maratonie.
Bo to jest, zawsze to powtarzam, taka wisienka na torcie zwanym bieganiem.
A gdy już ukończy bieg na królewskim dystansie znów rozpoczyna poszukiwania kolejnych wyzwań i emocji.
Ja właśnie jestem na takim etapie. I chociaż wiem, że to dopiero początek mojego biegania, że jeszcze dużo kilometrów przede mną do przebiegnięcia, to jednak ten właśnie start na tym dystansie będzie moim kamieniem milowym.
Zawsze powtarzam i będę powtarzać w koło Macieju, na maratonie nie kończy się bieganie, na nim się dopiero zaczyna.