No to czas rozpocząć kolejny wyjazd. Tym razem to będzie wyprawa wyjątkowa.
Dlaczego?
A no są ku temu dwa powody.
Po pierwsze, w końcu udało mi się sfinalizować wyjazd na Damawand.
Wyprawa Damawand – Czekałam na to trzy lata.
Pierwsza myśl o wyjeździe na tą górę pojawiła się w mojej głowie w trakcie organizacji wyjazdu na Ararat. Nie, wróć. Jeszcze wcześniej.
To był początek 2014 roku i piękny słoneczny dzień w bazie pod szczytem Aconcagua, czyli w Plaza de Mulas.
Na owej wyprawie poznałam trójkę Polaków, którzy mimo tego, iż mieszkali ówcześnie na wyspach, to jednak nie dało się ukryć, iż nadal byli Polakami.
No ale do czego zmierzam. A no do tego, iż jak to na takich wyjazdach bywa, siedzimy sobie w bazie, pijemy herbatkę, żeby nie było, zajadamy tym co tam kto ma i rozmawiamy. Opowiadamy o swoich wyjazdach, wyprawach, czy też wspinaczkach.
To jest taki czas, kiedy człowiek dowiaduje się, że można pojechać gdzieś indziej. Że jakiś tam szczyt istnieje. Że ktoś tam był i było fajnie.
Stąd właśnie bierze się moja wiedza o jakiś mało znanych górach na świecie.
Lubię słuchać, chłonąć, jarać się … a jak wracam do domu to przeglądam internet i … jaram się jeszcze bardziej.
Ba nawet do tego stopnia się jaram, że w końcu na takim szczycie ląduję.
I tak rodzą się moje pomysły na górskie projekty.
No ale wracając do meritum posta.
Otóż w trakcie sławetnej, drugiej już mojej wyprawy na szczyt Aconcagua, dowiedziałam się o istnieniu takiego wulkanu jak Damawand.
Że to szczyt położony w Iranie, nie ważne gdzie to jest na mapie, że można się tam wspinać, że jest najwyższym wulkanem Azji, że jest fajnie, słoneczko i te sprawy. No jednym słowem jechać trzeba.
Minęło kilka miesięcy 2014 roku
… i w sumie już całkowicie o tym szczycie zapomniałam, kiedy ni stąd ni zowąd w trakcie poszukiwań informacji o innym wulkanie, Araracie natrafiłam ponownie na Damawand.
To była relacja z wyprawy na te dwa wulkany, turecki Ararat i irański Damawand.
To właśnie wtedy dowiedziałam się, gdzie jest Iran na mapie i nakręciłam się na taki double wyjazd.
Chodziłam, marzyłam, planowała i … w sumie się nie zdecydowałam. Co tu dużo pisać.
W 2014 roku byłam na swojej, powiedzmy to, pierwszej solo wyprawie wysokogórskiej. To było dla mnie mega trudne przeżycie.
Pewnie już nie raz wspominałam, iż na tej wyprawie popełniłam najwięcej błędów swojego życia. No może przesadziłam z tym najwięcej.
Ale było ich sporo i dzisiaj z perspektywy lat wiem, że były idiotyczne i wynikały z mojej niewiedzy, niedoczytania, czy też gorszej organizacji.
No dobra kończę bo znowu schodzę z tematu. Jak pisałam wyżej nie zdecydowałam się na dwa szczyty i wybrałam się na Ararat.
Tym samym wulkan Damawand poszedł w odstawkę, ale po zdobyciu Arararatu przyrzekłam sobie, że Damawand będzie kolejny i prawie tak się nie stało.
2015 rok
W 2015 roku planowałam wiele fajnych szczytów, w końcu wylądowałam na Elbrusie, o czym już wiecie.
Demawand miał być kolejny.
Uruchomiłam swoje internetowe wici i prawie na nim nie wylądowałam na jesieni.
W między czasie dowiedziałam się, że muszę mieć wizę, którą wcale nie tak łatwo jest uzyskać, jakieś pozwolenia, przewodnika i Bóg jeden raczy wiedzieć co tam jeszcze.
Do tego wszystkiego Iran to kraj muzułmański, dość restrykcyjny, a ja chciałam jechać sama.
No jednym słowem projekt już na samym początku był niemal skazany na porażkę.
W końcu wpadłam na pomysł skorzystania z agencji Araratreku.
To właśnie z tą agencją byłam na Araracie, w mega okrojonym pakiecie rok wcześniej.
Niestety zbyt późno się za to wszystko zabrałam i mimo że Asia, za co bardzo jej dziękuję, dwoiła się i troiła, aby ten wyjazd doszedł do skutku, to jednak nie udało się dopiąć grupy do której ja miałam być dołączona.
No cóż pogodziłam się z tym faktem, iż na Damawand w 2015 roku nie pojadę i przełożyłam ten wyjazd, jednocześnie zaklepując sobie miejsce na wyprawie z Araratrekiem za rok.
Tak oto wyglądała historia mojego pomysłu na tą wyprawę.
A jaki jest drugi powód niesamowitości tego wyjazdu?
W końcu nie muszę się martwić gdzie będę spać i co będę jeść. Mam tylko leżeć i pachnieć. Oczywiście żartuję.
Ale co by nie napisać, już dawno nie byłam na wyprawie w pakiecie „all inclusive”, a teraz tak właśnie będę miała.
Bardzo się cieszę, bo w końcu odpocznę jak to na urlopie.
A poważnie, będę mogła się skupić na innych rzeczach, zasmakuję lokalnej kuchni i będzie fajnie.
Tym miłym akceptem, niemal już w urlopowym nastroju kończę posta.
Z grubsza w sobotę w południe wylatuję do Teheranu z międzylądowaniem w Moskwie. Powrót mam 17 lipca, tak więc wtedy wypatrujcie oznak mojego życia w internecie.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.