Mój pierwszy półmaraton.
Skierniewice 23 czerwca. Ciepła, a wręcz upalna sobota. Zaduch. Kilka pętli na trasie. Wokół zalewu. I dość zaskakujące zakończenie biegu.
Czemu akurat Skierniewice?
Bo nic innego w owym czasie nie było, a ja koniecznie chciałam pokonać ten dystans. Pierwszy raz w życiu. W ten konkretny weekend. Jak najszybciej.
Nie chciałam czekać w nieskończoność, no może te dwa czy trzy tygodnie.
Gdzieś tam w głowie nieśmiało kołatała się myśl o pierwszym starcie w maratonie. No ale jak to stwierdził mój ojciec:
– Ty i maraton. Nie dasz rady. Nie przebiegniesz.
To samo mówił o półmaratonie.
– Co? Półmaraton? Nie przebiegniesz.
Jakie było jego zdziwienie w oczach, że jednak przebiegłam i żyję. Zresztą sam bieg dedykowałam właśnie jemu z okazji m.in. dnia ojca.
Dzisiaj, gdy sam planuje swój pierwszy start w półmaratonie zdecydowanie paja większą wiarą we własne siły.
– Połowę przebiegnę, a połowę przejdę. – stwierdził pewnego dnia odpowiadając na pytanie jaką ma taktykę na Półmaraton w Rejowie.
Szkoda, że w stosunku do moich wcześniejszych startów, czy to dziesiątek, półmaratonów czy też maratonów takim optymizmem już od niego nie biło.
Zresztą to nie tylko dotyczy moich startów w imprezach biegowych, ale także moich wyjazdów w góry. Ale to już temat na innego posta.
Gdzieś na trasie
Ostatnie okrążenie. A właściwie ostatnia prosta.
Jeszcze tylko niewielki podbieg. Jakieś kilka schodków. 50 metrów mostem po drodze asfaltowej. Zakręt krótki zbieg. 200 metrów chodnikowej kostki i zakręt między drzewami po ubitej trawiastej ścieżce.
A tam już tylko 50 metrów po usypanym żwirem terenie i wreszcie linia mety.
Raz po raz mijają mnie jacyś biegacze. Ciągnę ile się da.
Czasem i ja kogoś wymijam. Na podbiegu wyprzedzam jakąś parę, a za zakrętem kobietę w średnim wieku.
Cały czas moje myśli krążą wokół tylko jednego słowa. KONIEC. Gdzie ta cholerna meta.
Praktycznie włóczę nogami po asfalcie. Ale biegnę.
W końcu przekraczam linię mety.
Radość. Euforia i duma oczywiście. Po chwili pojawia się pragnienie. WODY. Moje myśli krążą już wokół innego tematu. Tak cholernie chce mi się pić.
Jakaś kobieta wpycha mi w ręce pojemnik z truskawkami.
– A woda? – od razu dopytuję.
– Nie ma. Zeszła na trasie. – odpowiada.
W jednej chwili wryło mnie w ziemię, razem z tymi truskawkami. Nie ma wody. Nic do picia. Ludzie biegają po 21 kilometrów, a na mecie dają truskawki.
Nie wiem ile minut mogłam tak stać z tym pudełkiem wypełnionym owocami w dłoniach. Pięć może dziesięć minut.
– A medal? Gdzie są medale? – pytam przechodzącego koło mnie zawodnika.
Mężczyzna odwraca się w moją stronę i odpowiada.
– Nie ma. Skończyły się. Za mało zamówili. – i dodaje – Ponoć doślą każdemu. Tam trzeba się wpisać na listę.
To był dla mnie wyjątkowy półmaraton, bo pierwszy w życiu i na pewno ze względu na brak medali i wody na mecie zapamiętam go do końca życia.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.