Właśnie mijam grupkę kolejnych biegaczy, udających się w kierunku startu. Spoglądam na zegarek.
Przede mną jeszcze 20 minut do biegu. A gdyby tak nie zdążyć do miasteczka maratońskiego.
Przez moment przez głowę przechodzi mi myśl o rezygnacji z biegu. Wyraźnie nie mam dzisiaj ochoty na bieganie.
I mimo, że od biegania w Łodzi minął już tydzień to jednak wciąż czuję się tym startem zmęczona.
Coraz więcej biegaczy mija mnie po drodze.
Zdecydowanie uszczęśliwieni. Podekscytowani. U jednych na twarzach widać skupienie. U drugich radość w oczach, że w końcu będą mogło pobiec pierwszy lub kolejny już raz ten królewski dystans.
Mijam bramę, prowadzącą na rozległe miasteczko maratońskie.
Standardowo wyciągam z plecaka numer startowy i pokazuję go ochronie, która następnie kieruje mnie w stronę przebieralni i depozytów.
Znam doskonale to miejsce, w końcu nie pierwszy raz biorę udział w orlenowskim maratonie.
Od razu, bez chwili zawahania podążam w stronę żółtych, blaszanych kontenerów.
Po przeciwnej stronię wypatruję czerwonych numerów w odpowiednich sektorach, gdzie przyjdzie mi zostawić swój depozyt przed biegiem. W szatni szybko zdejmuje wierzchnie ubranie, wyjmuje buty startowe z plecaka, zakładam czapkę i przypinam agrafkami numer startowy.
Po chwili, po oddaniu depozytu, już podążam w zwartej grupie wraz z innymi biegaczami w stronę swojej strefy startowej.
I znów spoglądam na biegaczy, których mijam po drodze.
Ktoś energicznie rozgrzewa ramiona wymachując rękoma okrężnymi ruchami. Ktoś inny podskakuje i rozciąga przy krawędzi chodnika mięśnie łydek.
Niektórzy zniecierpliwieni truchtają to tu, to tam. Większość biegaczy porozbierana w foliowych, chroniących przed utratą ciepła, nakryciach podąża w stronę swoich sektorów startowych.
Przeciskam się przez gęsty tłum zawodników. Jak zwykle kilka tysięcy ludzi wystartuje w tej imprezie. Jednym słowem maratońska stonka.
Po chwili już sama podskakuje w miejscu, próbując rozgrzać się przed startem, ale na tyle delikatnie, aby się nie zmęczyć, bo w końcu jeszcze 42 kilometry przede mną.
START!!!!
Słyszę wyraźny odgłos sygnału startu do biegu. Wszyscy zaczynają klaskać z radością, że w końcu ruszamy. Na początku w żółwim tempie, mozolnie krok za krokiem, ale już po kilku minutach, po przekroczeniu elektronicznego paska linii startu, przyspieszamy.
Gdzieś w połowie trasy
W końcu jest 21 kilometr, czyli połowa. Ale to jeszcze nie koniec.
Na tej połówce zdecydowanie lepiej mi się biegnie niż w zeszłym roku.
W szczególności tym fragmentem przy Lesie Kabackim.
W otoczeniu drzew, w półcieniu, bez kibiców to był moment przyjemności, który skończył się wraz z pierwszą zabudową domków jednorodzinnych.
A wraz z nią rozpoczął się najgorszy odcinek tego biegu. Tak bynajmniej sobie myślałam przed startem, kiedy analizowałam trasę biegu, czyli ciągnące się w nieskończoność czterokilometrowe pola kapusty.
W kabackich kapustach
Pola, pola i jeszcze raz pola.
Matko, kiedy to się skończy. Nerwowo spoglądam przed siebie. Daleko jeszcze kurcze.
Znów w głowie kołaczą mi się dość czarne myśli o trasie, która coraz bardziej daje mi popalić, a mocy jednak nie przybywa. No ale jeszcze nie jest ze mną tak źle.
Wyraźnie odczuwam w nogach niedosyt, tak więc szybko przeliczam, iż do 35 kilometra powinno mi paliwa na spokojny bieg jeszcze starczyć.
Spokojnie. Znowu mówię sama do siebie.
Magda gdzie tak pędzisz? Od razu dość nerwowo reaguję na swoje nagłe przyspieszenie na trasie.
Tak to zazwyczaj na trasie u mnie jest, że jak mi minie kryzys na pierwszych 5 kilometrach to po 20 kilometrze jakiegoś błogostanu biegowego doznaję i się jakoś niekontrolowanie dziko rozpędzam.
A każdy doświadczony maratończyk wie, że im szybciej rozpocznie bieg, tym szybciej go skończy, ale nie koniecznie tuż za linią mety.
Dziewczyno, przecież wszystkie miejsca na podium są już zajęte. Znowu mówię sama do siebie, spoglądając na zegarek.
No tak. Elita już dawno na mecie, a ja … Rozglądam się dookoła. Gdzieś na totalnym zadupiu. O Wilanów! W oddali wyraźnie rysuje się sylwetka Świątyni Opatrzności Bożej. No to chyba już będzie zbieg na ulicę. Przez chwilę się pocieszam. Gdzie to picie kurcze?
Wyjątkowo długo ciągną mi się te kilometry przy kapuście. Lekki kryzys mnie dopada na trasie, ale już po chwili mijam odczyt 25 kilometra. Chwilowa ulga, że już powoli z górski i lecimy dalej.
Jest. W końcu jest. Z radością na ustach, powoli przesuwam się na prawy pas. W biegu łapę kubek z izotonikiem. Wylewam cześć płynu na chodnik. Zginam lekko palcami pojemnik i uformowanym małym dzióbkiem wypijam wszystko do dna.
Teraz już będzie z górki. Mówię sama do siebie, opuszczając kapuściany odcinek na Kabatach.
28 kilometr
Zbiegamy na Aleję Wilanowską. Masakra. Coraz bardziej walczę ze sobą. To kolejny lekki kryzys.
Magda nie patrz. Błagam cię tylko nie patrz przed siebie. Kolejny raz prowadzę ze sobą monolog na trasie w myślach. Za późno zerknęłam, a przede mną długa, wręcz niekończąca się dwupasmowa ulica. Najgorsze co może się na trasie przydarzyć.
Ja pier … – w końcu pada pierwsze przekleństwo w czasie biegu. I to jakiś postęp jest bo dopiero na 28 km.
Magdo musisz to jakoś przetrwać. Potem będzie lepiej. Chyba próbuję oszukać samą siebie takimi myślami. Nie wiem czy to ma na mnie zadziałać motywująco, czy też może pocieszyć w tej jakże trudnej sytuacji, w której się znalazłam, ale ostatecznie dziwnym trafem zadziałało.
Więcej niż połowa
Zbiegamy z Alei Wilanowskiej. Ufff. Trzydziestka już za mną. Matko ale rzeźnia.
Przebiegamy pod wiaduktem. Jacyś kibice klaszczą, inni uderzają w bębny na tyle głośno, że przestaję na chwilę słyszeć własne myśli.
Powoli zerkam za siebie, czy ktoś za mną akurat nie biegnie i szybko, na ile jestem wstanie, skręcam w lewo ustawiając się w dogodnej pozycji do zakrętu.
Zmieniamy kierunek peletonu. Wyraźnie idzie mi coraz ciężej to bieganie i nie ma się co dziwić w końcu mamy przed sobą lekki podbieg.
Nieznacznie przyspieszam, żeby jakoś przebrnąć tą golgotę i w końcu na kolejnym zakręcie oddycham z ulgą.
To już 33 kilometr, a przede mną niecałe 100 m do punktu żywnościowego. Zadzieram głowę i spoglądam na moment przed siebie, a tam długa wielopasmowa ulica Puławska. Kolejny koszmar.
Nagle staję.
Łapę się za kolana zginając plecy ku górze. Jeszcze parę chwil tak stoję i próbuję złapać oddech.
W głowie i przed oczami odczuwaj jeden wielki mętlik. Jeszcze parę sekund walczę z zaduchem w płucach. To jakaś cholerna niemoc … nie wiem gdzie? W nogach. W głowie. Nie mam już kompletnie mocy przerobowej.
Całkowicie ogłuszona całą tą sytuacją na gwałt poszukuję przyczyny. Przecież nic mnie nie boli. Przecież piłam i jadłam na trasie. Przecież biegło mi się nawet nieźle dotychczas. Przecież pogoda jest idealna do biegania.
Przyczyna mogła być tylko jedna. Maraton w Łodzi.
Z trudem, powoli dochodzę do siebie i punktu żywnościowego. Piję, jem i ruszam dalej. Bo przecież trzeba biec dalej.
Coraz bliżej
Powiśle. Kochane Powiśle. Zdecydowanie duch radośni nagle przepełnił moja duszę i chęci do biegania powróciły.
Magda jeszcze trochę.
Znowu próbuje zmotywować się do dalszego biegu.
Park. Pomnik Sapera. Post Poniatowskiego. Szpital. Radośnie wyliczam wszystkie mijane przeze mnie strategiczne punkty na trasie.
A jest co wyliczać, bo Powiśle jest mi na tyle znane, że każdy najmniejszy kąt tej części Warszawy przywodzi mi na myśl wspomnienia.
Tamka. Cukiernia. Poczta. Pomnik Syreny. Most Świętokrzyski i 40 kilometr.
Byle dobiec
– Jeszcze kawałek. – Tym razem pocieszam mijanego biegacza, delikatnie poklepując go po lewym ramieniu.
Po jego twarzy ewidencje wyczuwam, że ma serdecznie dość tego całego biegania, a przed nami jeszcze spory kawałek, bo Orlen Maraton ma dość długi finisz, a my jesteśmy dopiero gdzieś na początku, po ostatnim zakręcie.
Zdecydowanie się się rozpędzam.
Chcę jak najszybciej zakończyć ten bieg. Ruszam mocno przed siebie.
Mijam kilku biegaczy po drodze, chociaż są też tacy co i mnie wyprzedzają. Cisnę ile mogę, ile wlezie i w końcu finiszuję. Łapę się za biodra. Wypruwam sobie płuca wyrównując oddech.
Delikatnie schylam głowę po medal, ubieram folię NRC na ramiona i powoli podążam w stronę przebieralni i depozytu.
Jeszcze tylko coś zjem i w drogę, bo przede mną jakieś 5 kilometrów z buta do domu jeszcze.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.