Orlen Warsaw Marathon 2013

with Brak komentarzy

Orlen Warsaw Marathon 2013

Jak ja kocham biegać, czyli miłe wspomnienia z ostatniego mojego biegu, Orlen Warsaw Marathon.

Właściwie to zastanawiałam się, czy w ogóle wystartować w tym biegu.

Przebimbany sezon zimowy, ostatni półmaraton przebiegnięty cztery tygodnie temu z wynikiem nie powalającym na kolana no i oczywiście moja ostatnia druzgocząca porażka w maratonie w Dębnie, nie zapowiadały mojej szczytowej formy.

No, ale cóż skoro zapłacone … trzeba spróbować.

Przed startem obstawiałam wynik na 5:30. Nie dawałam sobie za wiele szans, no bo jak można coś zrobić z niczego i z takim nastawieniem ruszyłam w jednej kupie z innymi biegaczami za peacemaker’em w koszulce z numerem 05:00.

Początek oczywiście rozpoczynamy niewinnie.

– Ale się zajebiście biegnie. Zero stresu. Po prostu człowiek frunie. No i trasa. Full relaks. – takie myśli kołaczą mi w głowie przez pierwsze 10 km trasy.

Mijamy Most Świętokrzyski. Biegniemy Wybrzeżem Gdańskim i skręt na Nowe Miasto, ulicą Miodową na Krakowskie Przedmieście, a następnie z Nowego Światu dłuuugim zbiegiem ulicą Tamka.

O Powiśle. – teren znany na pamięć – Zaraz będzie Most Poniatowskiego. Pomnik Sapera. Cypel Czerniakowski i ulica Czerniakowska. 

Ta ostatnia ulica to mój mały maratoński koszmar. Ale tym razem jakoś leci do przodu. 15 kilometr lekki kryzys, ale z odsieczą przychodzą banany. Wpycham ręką do ust ćwiartkę owocu i z trudnością próbuję wypić choć łyk wody z kubka. Właściwie większa część płynu ląduje na mojej koszulce i na twarzy.

O kur … To żem się napiłam. – lecą pierwsze epitety, ale przecież my kochamy bieganie.

Ruszamy kupą dalej. Z daleka widać Świątynię Opatrzności Bożej, a zatem jesteśmy w Wilanowie. Co zwiastuje niebawem przekroczenie magicznego 21 kilometra.

Biegniemy strasznie długim chodnikiem. Masakra jakaś. Z tyłu słychać komentarz.

To ten pier … Mokotów. – No ale my biegamy dla przyjemności.

W mojej głowie powtarza się tylko jedno słowo. Pić. Pić. Ja pie … jak mi się chce pić. Jest postój z wodą. Nie da rady tak dłużej. Pan Gąbka wkracza do akcji. Wyciągam go spod podkoszulka. Polewam wodą i tak już do końca biegu będzie przynosił mi odrobinę otuchy, ulgi w cierpieniu.

Mijamy jakiś lasek.

– To chyba Kabaty! – wrzeszczy ktoś z tłumu.

Niezły podbieg przed nami, a przecież to prawie 25 kilometr. Ciągnę pełną parą. Nieźle mi idzie. Jeszcze tylko zakręt jeden, drugi i jest … postój z bananami. Znowu próba napicia się przy rękach trzęsących się w truchcie. I lecimy dalej.

Cholerny Ursynów. Nie cierpię go pod każdym względem. Przed nami długi podbieg. Po drodze zmuszamy się do jakiś wymachów rękami do przechodniów. Ludzie wspaniale skandują i kibicują, ale szczerze to mam ochotę pieprznąć ten cały bieg w cholerę i wrócić do domu. Zjeść pyszne co nieco i pierdyknąć się do wyra. 

– Jest woda w samą porę. – momentalnie odganiam napływ złych myśli. Łapię dwa kubki, a co mi tam i tak większość gdzieś rozleję po sobie. Wlewam do ust ile mogę. Zachłystuję się. – Matko, żebym tylko kolki nie dostała na trasie. 

A my zwartą kupą biegniemy dalej.

– Matko gdzie ta stacja metra. – wypatruję punktu orientacyjnego zapamiętanego z mapy trasy maratonu. – Powinna już być.

Po kilku minutach skręcamy w lewo

i … jest upragnione żółte kółeczko z czerwoną literką „M”, a pod nim napis Stokłosy. Kamień z serca, a teraz jak najszybciej uciekać z tego zadupia, Ursynowa.

Po drodze mijamy bramkę 30 kilometra, a więc czas na papu. Sięgam ręką po energetyka i banana. Gościu obok mnie wsadził głowę do plastikowej skrzynki, oblizując niemalże dno pojemnika z roztopionej czekolady. Czegoś takiego to jeszcze moje oczy nie widziały. Co najmniej jakby tydzień nie miał nic w ustach.

Skonsumowane banany robią swoje. Wyraźnie przyspieszam, chyba z radości, że to już tak niewiele. Mijam stację metra Ursynów i dalej Służew. Moja radość niestety nie trwa wiecznie. Zwalniam. Ciągnę jeszcze trochę przed stacją Metro Wilanowska, ale moja grupa biegnąca na 5 godzin niestety pozostawia mnie w tyle.

Na 35 kilometrze jeszcze widzę żółtą koszulkę peacemaker’a. Dawkuję sobie ostatni i jedyny energetyk na trasie. Wsuwam dwie połówki banana. Na spokojnie nawadniam organizm i niczym radziecki czołg z minuty na minutę rozpędzam się. Ciężko, strasznie ciężko. Gdzie ten pier … Plac Unii Lubelskiej. Już przecież powinien być. 

Obok mnie przetacza się rój niedobitków biegaczy.

Ledwo włóczących nogami po asfalcie, a wśród nich ja.

Już niedaleko. – krzyczy do mnie jakiś przechodzień. – Dasz radę.

Praktycznie resztkami sił podnoszę prawą rękę i pokazując uniesionego w górę kciuka, wyraźnie daję znak, że wiem i bardzo się z tego faktu cieszę.

No wreszcie Plac Unii Lubelskiej, a za zakrętem Park Łazienkowski. Jacyś przechodnie z wózkami, dziadki o lasce zagradzają mi drogę na pasach. O kur … O mało by brakowało. Aby tylko do Placu Trzech Krzyży dotrzymać. Po drodze jeszcze postój z wodą. Przecieram czoło Panem Gąbką i w reszcie wyczekiwana Palma. Skręcam na rondzie i ostatnia wyrypa. Jeszcze tylko ostatni postój z bananami. Z oddali namierzam dziewczynkę, harcerkę z kubkiem.

Woda – wykrzykuje – Jeszcze 2 km da Pani radę.
Pani. Kurcze tak staro wyglądam. No nie. – łapę kubek i wyraźnie przyspieszam.

Z Mostu Poniatowskiego zbiegam szybkim tempem w stronę Stadionu. Koniec. Koniec. Jeszcze trochę. Ciągnij Magda. Jakiś stary dziadek mnie prześciga. No nie taka porażka na koniec. Cisnę ile mam sił w nogach, bo tylko one bolą tak na prawdę. Jeszcze lekki podbieg na którym wyprzedzam dziadka. Po drodze trochę przyspieszam. Niby z górki, ale meta ustawiona na końcu Pragi chyba. Dalej się nie dało. Następnym razem ustawcie na Bródnie. Że też najwięcej komentarzy przychodzi człowiekowi do głowy przed samą metą, zamiast się zamknąć i skupić na finiszu.

Mam wrażenie, że ta meta się oddala ode mnie. No ale wreszcie jest. Wyraźnie stawiam krok na plastikowym podeście. Spoglądam na zegarek z niedowierzaniem 05:05. Jak na czas brutto bez treningu. Nieźle.

podpis

Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.


Moje zdjęcia z zawodów

Zaobserwuj Magdalena Boczek:

Mam na imię Magda. Swoją przygodę z górami rozpoczęłam ponad 10 lat temu. Od tego czasu brałam udział w kilkudziesięciu wyjazdach i wyprawach górskich w różne zakątki świata. Jeśli lubisz jeździć w góry tak jak ja i chcesz zorganizować swój własny wyjazd w góry wysokie? To jesteś we właściwym miejscu. Pomogę ci zorganizować każdą wyprawę górską!

Latest posts from