Jak ja kocham biegać, czyli miłe wspomnienia z ostatniego mojego biegu, Orlen Warsaw Marathon.
Właściwie to zastanawiałam się, czy w ogóle wystartować w tym biegu.
Przebimbany sezon zimowy, ostatni półmaraton przebiegnięty cztery tygodnie temu z wynikiem nie powalającym na kolana no i oczywiście moja ostatnia druzgocząca porażka w maratonie w Dębnie, nie zapowiadały mojej szczytowej formy.
No, ale cóż skoro zapłacone … trzeba spróbować.
Przed startem obstawiałam wynik na 5:30. Nie dawałam sobie za wiele szans, no bo jak można coś zrobić z niczego i z takim nastawieniem ruszyłam w jednej kupie z innymi biegaczami za peacemaker’em w koszulce z numerem 05:00.
Początek oczywiście rozpoczynamy niewinnie.
– Ale się zajebiście biegnie. Zero stresu. Po prostu człowiek frunie. No i trasa. Full relaks. – takie myśli kołaczą mi w głowie przez pierwsze 10 km trasy.
Mijamy Most Świętokrzyski. Biegniemy Wybrzeżem Gdańskim i skręt na Nowe Miasto, ulicą Miodową na Krakowskie Przedmieście, a następnie z Nowego Światu dłuuugim zbiegiem ulicą Tamka.
– O Powiśle. – teren znany na pamięć – Zaraz będzie Most Poniatowskiego. Pomnik Sapera. Cypel Czerniakowski i ulica Czerniakowska.
Ta ostatnia ulica to mój mały maratoński koszmar. Ale tym razem jakoś leci do przodu. 15 kilometr lekki kryzys, ale z odsieczą przychodzą banany. Wpycham ręką do ust ćwiartkę owocu i z trudnością próbuję wypić choć łyk wody z kubka. Właściwie większa część płynu ląduje na mojej koszulce i na twarzy.
– O kur … To żem się napiłam. – lecą pierwsze epitety, ale przecież my kochamy bieganie.
Ruszamy kupą dalej. Z daleka widać Świątynię Opatrzności Bożej, a zatem jesteśmy w Wilanowie. Co zwiastuje niebawem przekroczenie magicznego 21 kilometra.
Biegniemy strasznie długim chodnikiem. Masakra jakaś. Z tyłu słychać komentarz.
– To ten pier … Mokotów. – No ale my biegamy dla przyjemności.
W mojej głowie powtarza się tylko jedno słowo. Pić. Pić. Ja pie … jak mi się chce pić. Jest postój z wodą. Nie da rady tak dłużej. Pan Gąbka wkracza do akcji. Wyciągam go spod podkoszulka. Polewam wodą i tak już do końca biegu będzie przynosił mi odrobinę otuchy, ulgi w cierpieniu.
Mijamy jakiś lasek.
– To chyba Kabaty! – wrzeszczy ktoś z tłumu.
Niezły podbieg przed nami, a przecież to prawie 25 kilometr. Ciągnę pełną parą. Nieźle mi idzie. Jeszcze tylko zakręt jeden, drugi i jest … postój z bananami. Znowu próba napicia się przy rękach trzęsących się w truchcie. I lecimy dalej.
Cholerny Ursynów. Nie cierpię go pod każdym względem. Przed nami długi podbieg. Po drodze zmuszamy się do jakiś wymachów rękami do przechodniów. Ludzie wspaniale skandują i kibicują, ale szczerze to mam ochotę pieprznąć ten cały bieg w cholerę i wrócić do domu. Zjeść pyszne co nieco i pierdyknąć się do wyra.
– Jest woda w samą porę. – momentalnie odganiam napływ złych myśli. Łapię dwa kubki, a co mi tam i tak większość gdzieś rozleję po sobie. Wlewam do ust ile mogę. Zachłystuję się. – Matko, żebym tylko kolki nie dostała na trasie.
A my zwartą kupą biegniemy dalej.
– Matko gdzie ta stacja metra. – wypatruję punktu orientacyjnego zapamiętanego z mapy trasy maratonu. – Powinna już być.
Po kilku minutach skręcamy w lewo
i … jest upragnione żółte kółeczko z czerwoną literką „M”, a pod nim napis Stokłosy. Kamień z serca, a teraz jak najszybciej uciekać z tego zadupia, Ursynowa.
Po drodze mijamy bramkę 30 kilometra, a więc czas na papu. Sięgam ręką po energetyka i banana. Gościu obok mnie wsadził głowę do plastikowej skrzynki, oblizując niemalże dno pojemnika z roztopionej czekolady. Czegoś takiego to jeszcze moje oczy nie widziały. Co najmniej jakby tydzień nie miał nic w ustach.
Skonsumowane banany robią swoje. Wyraźnie przyspieszam, chyba z radości, że to już tak niewiele. Mijam stację metra Ursynów i dalej Służew. Moja radość niestety nie trwa wiecznie. Zwalniam. Ciągnę jeszcze trochę przed stacją Metro Wilanowska, ale moja grupa biegnąca na 5 godzin niestety pozostawia mnie w tyle.
Na 35 kilometrze jeszcze widzę żółtą koszulkę peacemaker’a. Dawkuję sobie ostatni i jedyny energetyk na trasie. Wsuwam dwie połówki banana. Na spokojnie nawadniam organizm i niczym radziecki czołg z minuty na minutę rozpędzam się. Ciężko, strasznie ciężko. Gdzie ten pier … Plac Unii Lubelskiej. Już przecież powinien być.
Obok mnie przetacza się rój niedobitków biegaczy.
Ledwo włóczących nogami po asfalcie, a wśród nich ja.
– Już niedaleko. – krzyczy do mnie jakiś przechodzień. – Dasz radę.
Praktycznie resztkami sił podnoszę prawą rękę i pokazując uniesionego w górę kciuka, wyraźnie daję znak, że wiem i bardzo się z tego faktu cieszę.
No wreszcie Plac Unii Lubelskiej, a za zakrętem Park Łazienkowski. Jacyś przechodnie z wózkami, dziadki o lasce zagradzają mi drogę na pasach. O kur … O mało by brakowało. Aby tylko do Placu Trzech Krzyży dotrzymać. Po drodze jeszcze postój z wodą. Przecieram czoło Panem Gąbką i w reszcie wyczekiwana Palma. Skręcam na rondzie i ostatnia wyrypa. Jeszcze tylko ostatni postój z bananami. Z oddali namierzam dziewczynkę, harcerkę z kubkiem.
– Woda – wykrzykuje – Jeszcze 2 km da Pani radę.
– Pani. Kurcze tak staro wyglądam. No nie. – łapę kubek i wyraźnie przyspieszam.
Z Mostu Poniatowskiego zbiegam szybkim tempem w stronę Stadionu. Koniec. Koniec. Jeszcze trochę. Ciągnij Magda. Jakiś stary dziadek mnie prześciga. No nie taka porażka na koniec. Cisnę ile mam sił w nogach, bo tylko one bolą tak na prawdę. Jeszcze lekki podbieg na którym wyprzedzam dziadka. Po drodze trochę przyspieszam. Niby z górki, ale meta ustawiona na końcu Pragi chyba. Dalej się nie dało. Następnym razem ustawcie na Bródnie. Że też najwięcej komentarzy przychodzi człowiekowi do głowy przed samą metą, zamiast się zamknąć i skupić na finiszu.
Mam wrażenie, że ta meta się oddala ode mnie. No ale wreszcie jest. Wyraźnie stawiam krok na plastikowym podeście. Spoglądam na zegarek z niedowierzaniem 05:05. Jak na czas brutto bez treningu. Nieźle.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.