Mój pierwszy MARATON, czyli jak się biegało rok temu we Wrocławskim Maratonie.
Słowem wstępu od autora
Nazbierało mi się kilka relacji z zeszłorocznych startów w blogowej poczekalni.
Nie zawsze mam ochotę o czymś pisać, nie zawsze mam czas, no i nie zawsze mi się chce siąść porządnie przed laptopem i jednym ciągiem wylać na klawiaturę wszystkie emocje, które się kumulują we mnie po każdym starcie.
A wierzcie mi zawsze jest ich tyle, że gdyby tylko mogły i eksplodowały, to … lepiej nie pisać co by się na blogu działo.
Z doświadczenia także wiem, że najlepiej pisać od razu, jak wszystko jest jeszcze świeże i nieprzetrawione przez czas. Wtedy jest prawdziwe i ogólnie fajnie się czyta.
Ale ja chyba musiałabym asystenta mieć, co by łaził ze mną wszędzie i jednocześnie te wszystkie moje złote myśli skutecznie spisywał.
A tak to muszę polegać jedynie na sobie i niestety czasem trochę więcej czasu mi to zajmuje.
Dla przykładu dzisiejszego posta piszę już trzeci dzień. Bo nie mam weny, bo cenzura, a to się wytnie, a tamto uzupełni, a może przeczekać do jutra, a może jeszcze w pojutrze coś mi się przypomni.
No i tak po trzech dniach stwierdzam, że tekst napisany przeze mnie, tak starannie dopieszczony w każdym calu, to właściwie jest do bani i … ponieważ lepszego i tak nie napiszę to ostatecznie klikam myszką Opublikuj.
O czym możecie przekonać się sami już teraz. Miłego czytania.
A po starcie
– Czy ten tramwaj jedzie na dworzec PKP? – zagaduję stojącego przede mną chłopaka.
Grupka młodych ludzi, wyraźnie uśmiechniętych i zadowolonych opowiada między sobą o dzisiejszych wrażeniach z imprezy biegowej.
Większość to wolontariusze, ale z rozmowy między nimi wnioskuję, że też i masażyści, stażyści.
– Tak – odpowiada młodzieniec i od razu dodaje – To będzie gdzieś na piątym przystanku.
Właśnie jestem w drodze do domu. A dokładnie to na dworzec kolejowy po ukończonym pierwszym maratonie w swoim życiu i do tego na obczyźnie, bo we Wrocławiu.
Spoglądam przez szybę tramwaju. Kompletnie nic ze stolicy dolnego śląska nie pamiętam. O może jedynie ten most, który właśnie mijam. Od razu wspomnienia z dzisiejszego biegu wracają.
Właściwie to sama nie wiem czemu tak strasznie uparłam się na ten maraton. Chociaż idea startu była bardzo prosta.
Po kolejnych ukończonych dystansach, a w szczególności po pozytywnych emocjach z przebiegniętego w sierpniu półmaratonu, postanowiłam sobie, że muszę koniecznie jeszcze tego samego roku ukończyć swój pierwszy maraton.
Najlepiej jak najszybciej, a że wrocławski start był pierwszym w kolejce w najbliższym terminie to zdecydowałam się, zapisałam na niego, uiściłam opłatę i … stwierdziłam, że jestem niespełna rozumu, bo tak na prawdę to się chyba porywam z motyką na księżyc. Że się chyba przeliczę na tym dystansie, że tak bez solidnego przygotowanie, zuchwale chcę to przebiec. Istne szaleństwo.
Na dworcu
Tramwaj zatrzymuje się na przystanku, a ja podpierając się jedną ręką o poręcz przy drzwiach wyskakuję z pojazdu.
Dość niefortunnie, z wykrzywionymi nogami, rozpoczynam swoją najdłuższą podróż w stronę budynku dworca.
– No nie. Nie zdążę w takim tempie. – mówię sama do siebie spoglądając na zegarek.
Trochę zła na siebie, stawiając kolejne kroki, staram się trochę przyspieszyć. – Ale sobie rypli dworzec. – nagle zmieniam temat, spoglądając na ogromny żółty budynek, który zdaje się położony niby na wyciągnięcie mojej ręki, a jednak tak daleko od mnie.
Jeszcze chwilę temu z ledwością udało mi się dotrzeć do przebieralni po ukończonym biegu i nie dojadając do końca posiłku regeneracyjnego swoim nowym, po maratońskim tempem śpieszyłam się na pierwszy lepszy transport w stronę dworca kolejowego.
Musiałam wyglądać dość śmiesznie w tych nowym chodzie, bo ludzie dość dziwnie na mnie spoglądali po drodze na przystanek tramwajowy.
Przekraczam główne wejście dworca w samym centrum Wrocławia, jednocześnie omijając dość szerokim łukiem rzędy kas.
Z daleka słyszę komunikat o odjeździe pociągu do Warszawy. Co powoduje, że znów niefortunnie podrywam się do biegu, tzn. czegoś co tylko bieg może i przypomina, ale jedynie w mojej wyobraźni.
Po chwili jestem już w podziemiach prowadzących wprost na poszczególne perony. Jeszcze tylko do pokonania pionowo w górę dwa rzędy schodów i jestem na miejscu, gdzie właśnie stoi mój pociąg.
Matko a co z biletem? Przecież nie mam biletu. – nagle sobie przypominam.
Rozglądam się nerwowo po peronie w poszukiwaniu konduktora. W tle znów słyszę komunikat tym razem o odjeździe składu do Warszawy.
– Jak to odjeżdża. – mówię pod nosem dość nerwowo. – Może by się kogoś spytać? Tylko kogo?
W jednym z okien wagonu wypatruję kobietę. Od razu ruszam w jej stronę, tak szybko jak tylko jestem w stanie.
– Przepraszam! – wykrzykuję jeszcze z daleka, wymachując prawą dłonią w jej kierunku – Czy muszę mieć bilet?
Kobieta spogląda na mnie zdziwiona dość wymownie.
– Chciałam zapytać, czy mogę go kupić w przedziale? Czy muszę szukać kierownika pociągu? – szybko prostuję swoje pytanie.
– Nie. Nie musi Pani. – odpowiada – Niech Pani szybko wsiada.
Wspomnień czar
– Wolne? – pytam, rozglądając się po twarzach pasażerów siedzących w przedziale.
– Proszę. – ktoś mi odpowiada, a ja już po kilku sekundach przeciskam się między kolanami pasażerów. Po chwili wreszcie się wygodnie rozsiadam w fotelu koło okna.
Zmęczenie robi swoje. Nagle oczy mi się kleją. Momentalnie zaczynam zasypiać. Jeszcze tylko łapię głęboki oddech.
– Z maratonu? – zapytuje mnie blondyn, siedzący przy drzwiach, jednocześnie wybudzając mnie z lekkiego letargu, a właściwie wstępu do snu, który właśnie zapoczątkowałam.
Spoglądam w jego stronę. Od razu rzuca mi się w oczy jego okrągły medal z czerwoną tasiemką, zawieszony na szyi.
– Tak. – wyraźnie uśmiecham się, wyciągając prawą ręką i swoją blaszkę spod softshella.
– I jak? Jak poszło? – ciągnie dalej rozmowę. Jakiś mężczyzna siedzący z mojej prawej strony zerka w naszą stronę z lekkim zaciekawieniem.
– No chyba dobrze. – odpowiadam, spoglądając przez chwile na swojego sąsiada – Najważniejsze, że żyję. – znów się uśmiecham.
– Ja chciałem zejść poniżej trzy pięćdziesiąt, no ale się nie udało …
– Dla mnie to był pierwszy maraton. – przerywam mojemu nowemu rozmówcy, jak to mam w zwyczaju w swoich rozmowach.
Od razu przed moimi oczami pojawia się retrospekcja tego jakże morderczego dzisiejszego biegu.
Już właściwie sam jego start, kiedy ustawiając się w odpowiedniej dla mnie strefie czasowej, próbowałam nie dopuścić do swoich myśli fakt że to będzie mój pierwszy start na dystansie 42 kilometrów.
Ciągle powtarzałam w myślach, podświadomie oszukując chyba samą siebie, że biegnę na 21 kilometrów, bo ta rzeczywista cyfra mnie najnormalniej w świecie przerażała.
W końcu cała masa maratońska ruszyła. Z początku wszystko szło zgodnie z planem, aż do 20 kilometra. Dalej to porażka i spacer, który jak dla mnie nie miał końca.
– A wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? – tym razem to ja zadaję pytanie nieznajomemu. – Że za dwa tygodnie startuję w Maratonie w Warszawie, a za cztery w Poznaniu.
To była także moja jedna z wielu myśli, która kołatała mi się w głowie, gdzieś około 30 kilometra.
Relacja z biegu
Po wiązance niecenzuralnych słów, które często z moich ust padały na trasie biegu. A czasu było sporo, bo wciąż szłam i szłam w tym maratonie.
Gdzieś przy 33 kilometrze zaczęły rozgrywać się istne sceny dantejskie. Gość przede mną biegł z tak pokrzywionymi nogami, że aż z trudem powstrzymywałam się od śmiechu.
Jakiś inny chłopak znów ciągną swoją dziewczynę za rękę, motywując ją wciąż powtarzanymi słowami Dasz radę? Dasz radę? Za to ona odpowiadała mu raz po raz, przerywając swój chód Ja już nie mogę? Ktoś rozciągał się przy krawężniku. Niektórzy jęczeli z bólu, leżąc na pobliskich ławkach. Jakiś koszmar.
Przy 38 kilometrze sama stwierdziłam, że chyba nie dam rady, spoglądając na swoje opuchnięte palce u dłoni. Miałam nieodparte wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Czułam maratoński przesyt. Wymijając ostatni punkt z wodą, udało mi się jedynie przełknąć dwa łyki płynu, które z ledwością przeszły mi przez gardło.
Gdzie ta cholerna meta? Jedynie myśl, że tyle trasy mam za sobą, że tylko cztery kilometry do końca, trzymała mnie jeszcze siłą na trasie. Czasem próbowałam zmotywować swoje kończyny dolne do nagłych zrywów biegu, ale bez owocnie.
Zastane mięśnie i okropny ból stawów i samych stóp odmawiały posłuszeństwa. Miałam wrażenie, że zaraz padnę na asfalt i z niego już się nie podniosę.
Na 41 kilometrze jakiś rozentuzjowany kibic wykrzykuje moje ukochane zdanie, klaszczą energicznie w dłonie.
– Jeszcze tylko kilometr. Dasz radę.
Spoglądam na niego dość wymownie. Kilometr – mówię do siebie w myślach.
– Ale ja już mam za sobą czterdzieści jeden takich kilometrów. – z trudem odpowiadam.
Wybudzona
– Dzień Dobry. Bilety do kontroli poproszę.
Nagle wybudzam się ze snu. W drzwiach stoi konduktor.
Siedząca przy drzwiach kobieta w średnim wieku podaje mu bilet, a za nią reszta pasażerów.
– A Pani? – konduktor spogląda wyraźnie w moja stronę.
– Ja właśnie chciałam kupić bilet?
– A dokąd ma być? – konduktor ponownie zadaje mi pytanie, sięgając do swojej czarnej torby zarzuconej przez ramię.
– Do Warszawy Centralnej.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.