Słowo wstępne od autora
34 Maraton Warszawski był moim pierwszym startem na tym dystansie w stolicy i drugim maratonem ukończonym w życiu.
Z założenia miało być cudownie. Ukończę bieg. Przebiegnę metę. Odbiorę medal. A potem masaż. Prysznic. Przebieralnia. I do domu.
Takie były plany, bo zawsze jak biegam gdzieś daleko, poza domem to wszystko jest szybko, szybko i nie ma czasu na małe maratońskie przyjemności czyt. masaż.
Niestety rzeczywistość była inna. Parę dni przed moim startem okazało się, że w poniedziałek 1 października muszę jechać na pogrzeb.
Pojawiły się pewne wątpliwości, czy w takich okolicznościach w ogóle wystartować, czy wypada. Ale po rozmowie z rodziną stwierdziłam, że jednak wezmę udział w zawodach.
W warszawskim maratonie biegło mi się znacznie lepiej niż we Wrocławiu.
Zresztą uzyskany czas mówi sam za siebie.
O ile we Wrocławiu to była walka o życie na trasie z wynikiem na mecie wynoszącym 05:34, to w Warszawie zabrakło mi 2 minut żeby złamać 5 godzin.
Takie oto były moje maratońskie początki. Kiedyś jak zajrzę na tego bloga. Otworzę te posty to pewnie będę płakać ze śmiechu i zadawać sobie pytanie Matko kochana. Jak ja mogłam spędzić 5 godzin na trasie?
W drodze do mety
Welcome to Miami. Słyszę napływający do moich uszu tekst znanej mi dobrze piosenki.
Właśnie mijam Rondo de Gaulle’a uwieńczone najsłynniejszą palmą w Polsce.
Jeszcze parę minut temu byłam w okolicach Łazienek Królewski, jeszcze wcześniej przebiegałam przez Plac Unii Lubelskiej, a teraz przede mną wyrasta spod ziemi długi podbieg wiodący na Most Poniatowskiego, z którego można podziwiać przepiękne widoki na Powiśle.
– Powiśle – wzdycham z odrobiną nostalgii w głosie.
Znam je bardzo dobrze. To tutaj wstawałam o morderczej jak dla mnie obecnie porze dnia, o piątej rano i przebiegałam swoje pierwsze przebieżki.
Raptem trzy kilometrowe odcinki. Przebiegałam pod mostem prosto na teren parku, potem krótkim podbiegiem po stromych schodach i dalej w stronę Zamku Ujazdowskiego. Za domkami fińskimi robiłam nawrót i z powrotem tą samą trasą wracałam do domu.
– Że też mi się chciało tak wcześnie wstawać z rana. – uśmiecham się pod nosem na te wspomnienia.
Przed 40stką
Po Warszawie biega mi się znacznie lepiej, niż po obcym, całkowicie nieznanym mi terenie.
Chociaż, gdy pomyślę o Ursynowie … Ale teraz już jestem niemalże na finiszu.
Prawie przekraczam 40 kilometr. Mijam ostatni punkt odświeżania na trasie.
Jakaś wolontariuszka podstawia mi kubek z wodą mineralną prawie pod samą twarz. Znowu gdzieś w oddali słychać głosy:
– Dasz radę. Już niedaleko.
– Wiem. – odpowiadam i resztkami sił kiwam ręką.
Mozolnie posuwam się do przodu w stronę tego 40 kilometra.
Nogi praktycznie bolą mnie od samych ud, poprzez kolana, łydki, stopy, aż po same czubki palców. Jeszcze niecałe pięć kilometrów temu wypiłam ostatnią ampułkę magnesu, która i tak niewiele pomogła, bo nadal czuję lekkie skurcze w łydkach.
Stawy kolan mimo opasek czuję, że już są tak rozluźnione, że od dobrych piętnastu kilometrów mam wrażenie, że się rozpadną w trakcie biegu. Uczucie dyskomfortu niesamowite. No i palce u nóg, które tak strasznie ucierpiały po maratonie we Wrocławiu teraz znów zaczynają boleć.
Jedyne czego mi teraz trzeba to końca, końca tej męczarni.
A po 40stce
– Wreszcie.
Z ulgą dotykam stopą rozłożony punkt do mierzenia śród czasów na tym 40 kilometrze. Jeszcze tylko ostanie 2 kilometry, a ja męczę się tak już prawie pięć godzin.
Dookoła mnie mijają mnie raz po raz inni biegacze. Spoglądam na przepływający nurt Wisły.
No już teraz będzie z górki. Praktycznie przez cały czas swojego biegu przez Most Poniatowskiego mam na oku koronę Stadionu Narodowego.
Jest tak blisko mnie. Niemal na wyciągnięcie ręki, a jednak tak daleko. Niemalże poza zasięgiem.
W końcu mijam tablicę z 41 kilometrem. Jest już na prawdę coraz bliżej.
– To tak jak byś dobiegała z Alei Jana Pawła II. – próbuję motywować sama siebie, wizualizując w głowie przebieg trasy treningowej. Czasami mi to pomaga.
Gdzieś przed tablicą z numerem 42 spotykam znajomą z pracy.
Poziom motywacji mi znacznie podskakuje. Agnieszka pstryka mi parę zdjęć, a ja szczęśliwa, że w końcu po tylu godzinach spotykam znajomą sobie twarz, zdecydowanie przyspieszam.
Po paru metrach skręcam w prawo zbiegając z mostu wprost na drogę prowadzącą na płytę stadionu. Jeszcze z samego mostu Aga robi mi kolejne foty, a ja staram się wykrzesać resztki uśmiechu. Kiwam ręką do obiektywu i znikam gdzieś pod stalową konstrukcją mostu.
W końcu meta
Powoli i mozolnie zbliżam się do wysokiej bramy ogrodzenia.
Znów skręcam w prawo, mijając po drodze skandujących kibiców. Już tylko wbiegam w długi tunel i czuję, że jeszcze tylko te parę metrów i będzie w końcu meta.
Wynurzam się z ciemnego korytarza i stawiam pierwsze kroki na płycie stadionu.
Oglądam się za rozłożoną metą, przyspieszając tyle na ile pozwalają mi bolące nogi. Atmosfera jest niewyobrażalna, a ogrom otwierającej się ku górze konstrukcji stadionu robi wrażenie.
Mijam rzędy stojących przy bocznych bramkach kibiców. Coś wykrzykują, klaszcząc w dłonie, ale ja nie zwracam na nich uwagi.
Już tylko jestem skupiona na pojawiającej się przede mną bramce mety, która z każdym moim krokiem zbliża się w moją stronę. Jeszcze tylko 20, 10, 5 metrów … i koniec.
Wyraźnie przekraczam linię mety stawiając krok na rozłożonym na betonie czytniku pomiaru czasu. Próbuję złapać oddech, popieram ręce o bolące kolana. Ktoś nakrywa mnie folią NRC.
Ktoś zakłada medal na szyję …
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.