Maraton Kraków 2013

with Brak komentarzy

Maraton Kraków 2013Widzisz. To już drugi mężczyzna, który ucieka od ciebie. – oświadcza, rozłożony w pozycji tzw. dyspozycyjnej starszy pan, jednocześnie spoglądając w moją stronę.

Rzeczywiście. Pan po pięćdziesiątce zaczął zwijać śpiwór w rulon i chować wszystkie bambetle do białej reklamówki. Przy tym robił to dość szybko.

A ja sobie tak leżałam na prawym boku na swoim śpiworku i spoglądałam kątem oka na całą sytuację.

Starszy pan uwinowszy się z całą tą swoją biegową graciarnią, wepchnął zwinięty śpiwór pod pachę i oznajmił.

Udostępnili druga salę. Tam jest znacznie więcej miejsca. A tutaj nie ma co się tak ściskać.

Jeszcze tylko obejrzał się przez ramię, czy czegoś nie zostawił i sobie poszedł.

No. Chyba muszę zacząć uprawiać inną dyscyplinę sportu. Bo ja sobie na tych biegach to męża nie znajdę. – odparłam zarzuty pana spod ściany, przewracając się na lewy bok.

Przedstartowe klimaty

Spoglądam na rozgardiasz, który właśnie ogarną całą naszą salkę.

Tym razem organizator się średnio postarał.

Mi udało się zarezerwować miejsce przy prawym filarze.

Z początku nie byłam zadowolona z tego rozwiązania, no ale po godzinie, kiedy zapełniło się pomieszczenie doszczętnie, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że miałam trochę szczęścia do miejscówki.

Na co biegniesz? – pyta mnie w średnim wieku mężczyzna oparty plecami o ścianę.
Ja? – zapytuję ze zdziwienia, bo w sumie to tak bezosobowo zostało rzucone to pytanie. W odpowiedzi na moją reakcję otrzymuję oznajmiające kiwnięcie głową.
Na limit. – odpowiadam, rzucając uśmiech do swojego rozmówcy.

Z życia biegacza

Kolejka do toalety? – rzucam szybko pytanie, podskakując w miejscu. – Boże tyle ludzi chyba nie wytrzymam i zleję się w gacie.

Staję na końcu głównie męskiego łańcuszka, bo co tu dużo mówić kobiet śpiących na sali gimnastycznej w Krakowie jest niewiele. W samej mojej salce nocuje nas zaledwie cztery.

Na górze jest jeszcze jedna toaleta i prysznic dla kobiet. – dodaje przechodząca korytarzem dziewczyna.

Bez wahania rzucam się na schody. Wbiegam na piętro do kabiny.

W drodze powrotnej napotykam się na znajomą twarz z Dębna.

Cześć. I jak tam? – zapytuje mnie mężczyzna z brodą i kruczoczarnymi włosami.
Zeszłam z trasy. – odpowiadam, rozkładając bezradnie ręce.
A wiesz, że przedłużyli limit o pół godziny. Dużo osób zeszło. Część dopiero po fakcie się dowiedziała o limicie. – dodaje mój rozmówca.

Ta informacja trochę mnie zirytowała, bo przecież limit to limit.
No ale tak czy siak nie zdążyłabym na ten cholerny pociąg. – oznajmiam z rozczarowaniem – I teraz zamiast kończyć dzisiaj koronę, to ją zaczynam.

No i wystartowałam

– O patrzcie no. A ta gdzie? – słyszę za swoimi plecami słowa zdziwienia.

Właśnie wyminęłam na trasie po dziesięciu kilometrach biegu Pana Tadeusza, dobrze mi znanego sąsiada z gimnazjalnej sali gimnastycznej w Dębnie.

Jedynie udaje mi się kiwnąć w jego stronę prawą dłonią i dalej sunę przez siebie z niezłą jak na mnie prędkością.

W sumie to ostro rozpoczynam te zawody, co oczywiście było jednoznaczne z jeszcze szybszym dobrnięciem do maratońskiej ściany.

Całkiem lekko i powabnie mi się biegło.

Opuściłam szpony balonika na 5:00, szybko udało mi się dotrzeć do balonika 4:45, ale co tam tak dobrze mi się po tych górkach biegło, że postanowiłam ominąć i pozostałych peacemakerów.

Moja radość i optymizm biegowy dodał mi takich skrzydeł, że połówkę odbębniłam w takim czasie, że gdybym utrzymała to tempo do linii mety, przekroczyłabym ją w czasie 04:11 godziny.

Było tylko jedno ale, a właściwie przeczucie podparte moim maratońskim doświadczenie, że niebawem to wszystko pryśnie jak bańka mydlana. I nie myliłam się wraz z 27 kilometrem nastał kryzys.

Wyraźnie zaczęłam zwalniać.

No dalej. – słyszę za plecami znany mi głos. Tym razem to Pan Tadeusz omija mnie z prawej strony.
Zaraz. Zaraz. – odpowiadam oblizując palce z czekolady.

Pan Tadeusz

To mój ostatni maraton. – oświadcza Pan Tadeusz, dyszącym głosem. – Strasznie ciężko mi się biegnie. Do trzydziestki to jeszcze jako tako, ale teraz …
No ale jeszcze tylko dziesięć kilometrów. – przerywam mu, aby jakoś zmobilizować do ukończenia biegu.

Nasza wspólna mordęga trwała przez pięć kilometrów.

Później Pan Tadeusz gdzieś pognał przed siebie znikając z mojego pola widzenia, a ja rozpoczęłam walkę z samą sobą wzdłuż bulwaru nadwiślańskiego.

Tuż przed metą

Właśnie mijam 39 kilometr i przeżywam delirium swojego życia. Apogeum zmęczenia i wyczerpania.

I wcale nie chodzi o to, że czuję pragnienie, że ćwiartka banan dodała by mi sił.

Szczerze czuję przesyt tych wszystkich maratonów.

A wokół mnie ci sami biegacze. Jedni w skulonej pozycji powłóczą nogami po asfalcie, bo trudno to nazwać biegiem, inni maszerują, bo nie dają rady biec dalej.

Mnie też bolą nogi. Są strasznie zdrętwiałe. Przy każdej próbie ciągłego biegu czuję, że zaraz skurcz na dobre usztywni mi lewą łydkę. No ale zaciskam zęby i ciągnę dalej.

„Dwa maratony w ciągu 8 dni to chyba trochę za wiele” – mówię sama do siebie w myślach.

Przechodzę obok barki na szczycie której ulokowano restaurację. Przypatruję się siedzącej grupce mężczyzn.

Jeden z nich wstaje z krzesła i zaczyna klaskach. Potem drugi, trzeci … aż cała grupa spogląda na stojąco w moją stronę.

Uśmiecham się do nich, kiwam prawą ręką i ruszam biegiem przed siebie. Z dala jeszcze słyszę owacje i skandowanie napływające z brzegu Wisły.

Odwracam się i przesyłam buziaka w stronę kibiców.

Ludzie na trasie potrafią zmobilizować do wykrzesania z siebie resztek sił.

Za linią mety

Wreszcie koniec. – mówię pod nosem sama do siebie przekraczając linę mety.

Ktoś wiesza mi medal na szyi. Inna osoba przykrywa moje plecy folią NRC.

Wody? – nie stąd ni z owąd wyskakuje przed moimi oczyma wolontariuszka z pełną butelką wody mineralnej. Jednocześnie spogląda na mnie spod zapadającej na czoło blond grzywki.

Kiwam twierdząco głową. Łapę butelkę w dłonie i podążam w stronę ławki, mojego wybawienia. W końcu mogę usiąść.

podpis

Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.


Moje zdjęcia z zawodów

Zaobserwuj Magdalena Boczek:

Mam na imię Magda. Swoją przygodę z górami rozpoczęłam ponad 10 lat temu. Od tego czasu brałam udział w kilkudziesięciu wyjazdach i wyprawach górskich w różne zakątki świata. Jeśli lubisz jeździć w góry tak jak ja i chcesz zorganizować swój własny wyjazd w góry wysokie? To jesteś we właściwym miejscu. Pomogę ci zorganizować każdą wyprawę górską!

Latest posts from