Jak się biega po Warszawie?
Wygrzebałam ten tekst z czeluści innych moich postów z katalogu Wersje robocze, czyli takich, które kiedyś się na moim blogu zapewne pojawią, prędzej czy później.
A tymczasem leżakują, czy też jak kto woli, nabierają mocy. Rozpoczęte, napoczęte, niedokończone. W oczekiwaniu na przypływ mojej weny twórczej.
Zatem przedstawiam wam post, który miał się ukazać jeszcze przed moją wyprawą w Himalaje (marzec 2012 roku), ale niestety nie został ówcześnie dokończony. I dzisiaj, kiedy udało mi się znaleźć chwilę wolnego czasu publikuję swoje dzieło.
Miłego czytania.
Marzec 2012
Czas na bieganie, bieganie, bieganie … nie tylko za brakującym sprzętem, ale także za kondycją.
U mnie sezon biegowy rozpoczął się na dobre, a że głód biegowy po sezonie zimowym wciąż daje znać o sobie, to i o wyniki łatwiej.
A ponieważ opisałam w poprzedniej blogowej publikacji jak wygląda bieganie na łonie natury, prawdziwej natury. To przyszedł czas na brutalny opis, jak się biega po Warszawie. Tej ściśle „centralnej” ma się rozumieć.
Na początek moja najczęściej uczęszczana trasa wokół socjalistycznego symbolu potęgi i dumy społecznej, czyli Pałacu Kultury i Nauki, zwanego potocznie PeKiNem. O długości 3,5 km.
Każdy bieg jak zawsze rozpoczynam krótką rozgrzewką przede wszystkim kolan, ale nie zapominam o pozostałych partiach nóg.
I tak gotowa do biegu przekraczam próg mieszkania. Pokonuje dziewięć pięter truchtem i już jestem na klatce schodowej. Ustawiam zegarek i w drogę.
Wyraźnie odczuwam twardzość podłoża, ale powoli nabieram rozpędu i łapę wiatr w żagle, aby po dwudziestu metrach zatrzymać się na pierwszych światłach.
Odczekuję swoje z niecierpliwością spoglądając na sygnalizację świetlną. Jest zielone no to w drogę.
Mijam pobliską cukiernię, wejście do biblioteki miejskiej, aptekę … sklep sieci Społem, zgrozę mieszkańców niejednego warszawskiego osiedla … następnie fryzjera … i znów stoję na światłach.
Tym razem przeszkoda niespodzianka, jak „nie naciśniesz to nie pobiegniesz”.
Chciałabym poznać twórcę owego przejścia dla pieszych, albo chociażby ideę, dlaczego jak samochody mają światło czerwone, to piesi też muszą stać, do póki nie nacisną guzika. Inaczej można spędzić szmat czasu nie przechodząc przez jezdnię.
Biegnąc dalej
Wreszcie i ja mam swoje zielone światło na drodze.
Ale moja radość z ciągłości biegania nie trwa zbyt długo, ponieważ po niespełna 20 metrach, znów drepczę w miejscu w oczekiwaniu na kolejne światło zielone.
Nareszcie przekraczam pasy na drodze i przebiegam koło kolejnego sklepu Społem, lawirując pomiędzy ludźmi z zakupami.
Jakiś dwóch gość zmęczonych życiem z osiedlowego kółka chemików coś wykrzykuje w moją stronę, przy okazji mocno gestykulując. Ale ja i tak nic nie słyszę, bo w uszach pogrywa mi ulubiona muzyka dobrana specjalnie do biegania.
Ostry zakręt w lewo i po kilkunastu metrach znów oczekuję na zielone światło.
Następnie mijam ogrodzenia zabudowy przygotowującej teren do nowo powstającej lini metra przy rondzie ONZ.
Tutaj zawsze wieje. Wieje prosto w twarz, dlatego ile tylko mam sił w nogach napieram wzdłuż Świętokrzyskiej, aby … ponownie zatrzymać się przed światłami.
Kilka podskoków w miejscu i już jestem prawie na Placu Defilad. Teraz już będzie tylko ciągiem. Ciągiem okrążenie o długości 800 m.
Slalomem omijam co niektórych pieszych. Oczywiście każdy chodzi jak chce, co momentami niezmiernie mnie irytuje.
Bywają takie momenty, że muszę korzystać z ulicy lub biec po schodach, aby ominąć co niektórych „królów chodnika”. Bo sami lezą samym środkiem.
Byle dobiec
Jeszcze tylko 50 metrów i znów światła.
Tym razem udaje mi się przebiec po pasach bez czekania na zielone. Z mojej lewej strony jakiś kierowca zajeżdża mi drogę.
Puszczam standardową wiązankę słów i tak zaczynam swoją rundę z drodze powrotnej wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej.
Po drodze mijam dwóch kolesi. Jeden z nich coś tam do mnie mówi, ale ja nic nie słyszę. Rozpoznaję jedynie po mimice twarzy. Wyciąga dłoń w moją stronę, a ja przybijam piątkę i lecę dalej.
Potem już tylko jedne, drugie, trzecie, …. światła i już zbliżam się do mety przed blokiem.
Za ostatnim przejściem dla pieszych przyspieszam, tyle ile się da. I dobiegam.
Jeszcze tylko 100 metrów truchtu i rozciąganie. A w pojutrze rozpoczynam walkę na warszawskich chodnikach od nowa.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.