
Smutne wieści ostatnio pojawiły się w sieci dotyczące właśnie Elbrusa. Wiele osób mnie wypytuje o tą górę w kontekście tych wydarzeń i góry.
Trudno mi się ustosunkowywać do tego co się wydarzyło tak na prawdę i daleka jestem od oceniania.
Dla mnie góry zawsze rządziły się swoimi prawami i to właśnie od panujących na niej warunków atmosferycznych zależy, czy wejdziemy na wierzchołek czy też nie.
Ja miałam może więcej szczęścia, bo w momencie mojego pojawienia się w Terskolu rozpoczęło się okno pogodowe.
Jednak nie obyło się bez stresu. Co z aklimatyzacją? Co w pogodą? Z wiatrem? Warunkami śnieżnymi? Temperaturą? Jak długo jeszcze utrzyma się taka piękna pogoda ?
Ale od początku.
Podobnie jak w zeszłym roku znów pojechałam na wyprawę sama.
Jednakże w odróżnieniu od wyjazdu na Ararat, na Elbrusie miałam całkowitą przysłowiową wolna rękę.
Nie wchodziłam z żadnym zespołem towarzyszącym. Każdy obóz pośredni zakładałam sama. Mało tego w Skałach Pastukhova mój namiot był drugim rozstawionym namiotem. Poza tym jedną noc po ataku szczytowym na 4800 m także spędziłam samotnie.
Samotny dojazd i poruszanie się po Rosji, samotna aklimatyzacja, samotne wejście i zejście ze szczytu i samotny powrót do cywilizacji i do domu.
A co za tym idzie samotne przenoszenie i wnoszenie sprzętu biwakowego, gotowanie, jedzenie. Samotne decyzje o ataku i sprawdzanie panujących warunków pogodowych.
Dlaczego pojechałam sama?
Z początku pojawiały się w mojej głowie pomysły wyjazdu w grupie.
Rozmawiałam z kilkoma osobami chętnymi na taki wyjazd i nawet, o mały włos, właśnie w grupie nie wylądowałabym na Elbrusie.
Niestety, o dziwo panowie, wycofywali się z organizacji wyjazdu. Powód obawy o formalności, wejście, całą papierologię, ogólnie o Rosję.
Ja jednak się uparłam, mimo obaw, które też mi przez ten okres towarzyszyły.
Kiedy wyczerpały się wszelkie możliwości zakładane przeze mnie do wyjazdu w grupie, bo ktoś się obawia, jedzie już z kimś innym, podjęłam decyzję, że jednak zaryzykuję.
Mój wewnętrzny głos mówił mi, że nie ma się czego bać, że to mój kolejny tego typu wyjazd i że w ogóle sobie dam radę.
I tak pojechałam solo.
W trakcie tej wyprawy zweryfikowałam całe swoje 5 letnie doświadczenie w górach wysokich i ani razu nie przyszło mi do głowy żeby się wycofać i zejść na dół.
Wszystko też szło gładko i bez większych problemów. Nawet aklimatyzacja mi sprzyjała, a moje obawy co do choroby wysokościowej już na 3200 m poszły niemalże w zapomnienie na tej wyprawie.
Pomimo faktu, iż byłam niemal tydzień po biegu na 100 km miałam niezłą kondycję.
Choroba dogoniła mnie dopiero na 4800 m, noc przed atakiem szczytowym co było konsekwencją wnoszenia ciężkiego plecaka na tak znacznych wysokościach no i niestety miało wpływ na moje słabe tępo podczas ataku szczytowego.
Elbrus jednak zrobił mi wyjątkową niespodziankę i wierzchołek przywitałam w pełnym słońcu z widokiem na panoramę całego Kaukazu. W czasie podejścia, przy tak plażowej pogodzie wiedziałam, że tego dnia stanę na Elbrusie.

Elbrus – Podsumowanie wyprawy – Kalendarium wyprawy:
25/26 lipiec
Z Polski wyleciałam 25 lipca. Po przesiadce w Moskwie w godzinach porannych byłam w Mineralnych Wodach.
Udało mi się dość szybko załatwić transport bezpośredni do Terskola i po południu mogłam już spokojnie przejść się do centrum tej mieściny. Oczywiście od razu rzuciłam się w wir zakupów. Kupiłam dwa kartusze gazu.
27 lipiec
Dzień aklimatyzacyjny na lekko. Miałam podejść na 3500 m, a udało mi się dotrzeć na 3800 m.
Zero objawów wysokości. Wręcz przeciwnie czułam się znakomicie.
W trakcie tej wycieczki przyjrzałam się temu co mnie czeka wyżej, pooglądałam sobie widoczki i poobserwowałam pogodę, która ewidentnie się poprawiała.
Po obiadowej wizycie w cafe oraz sprawdzeniu prognoz pogody w necie, stwierdziłam, że w czwartek ruszam na szczyt.
Zgodnie z informacjami pogodowymi to był idealny dzień na atak: wiatr 5km/h, słońce i max -5 stopni na szczycie. Po prostu plaża.
28 lipca
Ze względu na plecak podjeżdżam kolejką na 3500 m. Stamtąd podchodzę na 4200 m.
To miało być szybkie wejście. Okno miałam przez trzy dni, no może jeszcze w piątek byłaby szansa na wejście, a ja miałam pierwszego dnia podejść dość wysoko.
Tak więc podjęłam decyzję wjazdu kolejką. Dość szybko przeleciałam w trampkach na 3800 m do Beczek, a następnie w wielkich trudach i katorgach na 4200 m po lodowcu do Stacji Prijut, także w trampkach.
To było coś strasznego, zapadałam się w tych trampkach w tym lodowców prawie po łydki. Były godziny popołudniowe, a lodowiec już zaczął pływać.
Jak by tego wszystkiego było jeszcze mało to śnieg był całkowicie rozjechany przez ratraki i skutery. Koszmar. Z trudem znajdowałam fragmenty litego lodowca, gdzie dało się iść normalnie i nie zjeżdżać w dół.
Nie obyło się także bez przekleństw. W końcu znalazłam jakiegoś kamienia i zmieniłam buty na skorupy.
Moje całkowicie mokre trampki wylądowały w plecaku, a czerwone i skostniałe z mrozu palce u stóp w końcu odżyły.
Udało mi się też znaleźć miejsce na biwak. Moją sąsiadką była Rosjanka Natasza, która wspinała się na Elbrus z grupą zorganizowaną i następnego dnia, tak samo jak ja, miała nocować w Skałach Pastukhova.
29 lipca
Skały Pastukhova.
O 8 rano spakowana i gotowa ruszyłam do góry.
Pogoda była znakomita, dlatego też wiele zespołów z przewodnikami ruszyło na 4800, aby się zaaklimatyzować przed atakiem szczytowym.
Po drodze mijałam się wielokrotnie z grupą wspinaczy z Indii. To jedyna grupa z którą mogłam swobodnie porozmawiać po angielsku, bo Rosjanie słabo znają jakikolwiek język oprócz rosyjskiego.
W końcu udało mi się dotrzeć do Skał Pastukhova i przygotować platformę pod namiot.
Trochę z obawą zostałam na tej wysokości ze względu na namiot, który przeznaczony jest do użytku trzysezonowego i ma dość cienką podłogę.
Na szczęście, jak się później okazało, mimo strumyczka płynącego sobie pod moim namiotem i silnego wiatru w nocy spod szczytu Elbrusa, namiot świetnie sobie dał radę w tych zimowych warunkach.
30 lipca
Atak szczytowy.
Planowo wstałam o 1 w nocy. Zagotowałam wodę, uzupełniłam płyny i nafutrowałam się.
Po przyszykowaniu plecaka i zorientowaniu się w pogodzie panującej na zewnątrz, postanowiłam przeczekać do 3 nad ranem, aż trochę zelży wiatr.
Wiatr jednak nie ustawał i tak zgodnie z założonym planem o 3 opuściłam namiot.
Zabezpieczyłam go wrzucając kilka głazów do środka i poprawiłam sznurki.
W chłodnym wietrze powędrowałam ku górze.
Do trawersu wschodniego wierzchołka szło mi się trudno. Kostniały mi z zimna dłonie i z trudem stawiałam na śniegu kroki bez zapadania.
Dopiero wschód słońca i krótki odpoczynek na 5000 m podniósł mnie na nogi, choć na krótko. Krążenie do palców dłoni wróciło, wiatr ustał, a mi zachciało się spać.
Przypomniał mi się mój tak niedawny start w K-B-L i zaczęła się walka ze snem.
W międzyczasie, w trakcie swojego postoju na herbatę, spotkałam dwóch wspinaczy z Polski. Poznałam ich po charakterystycznym logo firmy, której nazwy nie wymienię, na kurtkach.
W końcu mogłam sobie, po tylu dniach, swobodnie z kimś porozmawiać po polsku.
Okazuje się, że chłopaki przybywają z Gruzji i kilka dni temu byli na szczycie Kazbek.
Długo nasza rozmowa nie trwała, ponieważ ze znacznie lepszą aklimatyzacją ode mnie chłopaki pomknęli do góry.
Kolejny raz spotkaliśmy się w siodle, a właściwie w centralnym punkcie wulkanicznego krateru, przed stromym podejściem na zachodni wierzchołek.
Odbyliśmy krótką pogawędkę i chłopaki poleciały do góry.
Ja po kilku minutach też ruszyłam w tym samym kierunku.
Przede mną jeszcze tylko zostało mozolne wdrapywanie się na zachodni wierzchołek i przejście ubezpieczoną części poręczówki wśród skał.
Potem już tylko równym terenem wprost na najwyższy punkt Elbrusa.
Na szczycie radość, fotki i zejście na dół.
W drodze powrotnej spotkałam grupę wspinaczy z Rosji, którzy częstowali mnie herbatą ponoć z jabłek. W godzinach popołudniowych byłam już w Skałach Pastukhova i po nafutrowaniu się od razu zasnęłam w namiocie.
31 lipca
Z rana w trakcie silnego wiatru podjęłam decyzję o zejściu.
Okazuje się, że zostałam na 4800 m sama w nocy.
Z trudnością zwinęłam namiot i przy tak silnym wietrze, który kompletnie przymarzł do podłoża. I w końcu zeszłam do 3500 m.
Reszta wyjazdu upłynęła mi pod znakiem wejścia na Cheget i ogólnego rozprężenia.
Następnie wróciłam do domu przez Mineralne Wody i Moskwę.
Elbrus – Podsumowanie wyprawy – Moje refleksje
Bardzo, ale to bardzo jest pozytywnie zaskoczona Rosją.
Większość osób z mojego otoczenia była przerażona, kiedy słyszała, że się tam wybieram. A tu taka niespodzianka.
Rosjanie byli dla mnie bardzo mili. W czasie wyjazdu nie spotkały mnie żadne nieprzyjemności. No może oprócz faktu, że opierdzieliłam jednego Rosjanina w trakcie ataku szczytowego, bo się po nocy wydzierał. Pan ucichł, tak więc poskutkowało.
Jak widać nie ma zemną lekko, tak się wyrobiłam.
Poza tym w trakcie wyprawy jestem traktowana przez spotykane osoby jako dziwoląg.
Polacy, którzy wypytywali się czy z kimś jestem, zdziwieni kwitowali mówiąc o mnie że jestem ambitna. Hindusi pstrykali sobie ze mną zdjęcia i nazywali mnie hardwoman. Rosjanie kiwali głową ze zdziwienia, że sama bez grupy i jeszcze kobieta.
Większość chciała mnie przygarnąć i od razu częstowali jedzeniem, nie wspominając o alkoholu.
Ogólnie Rosjanie na hasło że jestem z Polski, od razu pytali się z jakiego miast. Na słowo Warszawa, słyszałam, że to piękne miasto, tak więc żadnych insynuacji politycznych nie było.
Za sprawą polskich jabłek, bo w Rosji wszystkie jabłka są z Polski.
Dzięki temu, że na wyjeździe byłam sama w końcu mogłam bliżej przyjrzeć się, a nawet zaznać choć na trochę przysłowiowej rosyjskiej kultury wspinaczkowej.
Dotychczas, podczas czytania różnych górskich książek i wypowiedzi wielu alpinistów w prasie lub w necie byłam bardzo ciekawa tego zjawiska, bowiem Rosjanie są dość pozytywnie odbierani jako partnerzy wyprawowi.
I tutaj mogę potwierdzić, iż rosyjski system wspinaczkowy opiera się na prawdziwym partnerstwie, dzieleniu zadań, organizacji i współdziałania w grupie, zupełnie odwrotnie niż ma to miejsce u nas Polakach.
Może też, mimo tak dużego doświadczenia w górach wysokich Rosjanie nie osiągnęli tego samego co my w światowym wspinaniu wysokogórskim.
Tak więc, ja bym miała ocenić wyprawę to mogę o niej powiedzieć same superlatywy. Jeszcze długo będę wspominać tą wyprawę, chyba najlepszą ze wszystkich na jakich byłam dotychczas.
Na razie tyle.
PS. Niniejszy post jest pierwszym postem z cyklu postów o Elbrusie. W kolejnych tekstach chciałabym szerzej opisać ze szczegółami całą logistykę wyprawy i sprzęt który zabrałam ze sobą. Wiem, że wiele osób się o takie rzeczy dopytuje i może się komuś przydadzą takie informacje.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.