Przywożąc zdjęcia z gór, zawsze przywożę ze sobą mnóstwo wspomnień.
Wspaniałe widoki. Napotkani po drodze ludzie. To tak naprawdę tylko cząstka tego czego doświadczam podczas swoich wyjazdów. Oprócz tego są jeszcze emocje, wrażenia, przeżycia, których nie da się opisać.
Tkwią gdzieś głęboko we mnie i dopiero, gdy spoglądam na wyciągnięte losowo pojedyncze zdjęcie, ze sterty pozostałych, wracają ponownie moje wspomnienia.
Kilka słów o wyprawie
Wyprawa na Elbrus była dla mnie wyprawą szczególną. Wielokrotnie pisałam na łamach bloga, że Elbrus był szczytem moich marzeń. Dokładnie pierwszy raz zapragnęłam pojechać na ten wulkan w 2011 roku, kiedy miałam za sobą pierwszy czterotysięcznik w Alpach.
Wtedy dla mnie to było normalne, że gdy osiągnęłam już znaczną wysokość, muszę szukać wyższego celu, a Elbrus, był idealnym kandydatem. Oczywiście w grę wchodził wyjazd na zupełnie innych zasadach niż dzisiaj i gdyby wtedy koś powiedział mi, że sama na ten szczyt pojadę… to zapewne popukałabym się w czoło.
Koniec końców na Elbrus nie pojechałam, za to pojechałam w … Himalaje na sześciotysięcznik.
Mogłabym tak opisywać swoje górskie perypetie bez końca, ale skupmy się na razie na Elbrusie.
Jest 2014 rok właśnie wracam do domu ze swojej, może nie do końca samotnej, ale jednak w dużej części zorganizowanej solo wyprawy na Ararat w Turcji.
Zazwyczaj, gdy wracam z górskiej wyprawy ustalam sobie w głowie kolejny cel. W sumie te cele mam już zaplanowane na kolejne dwadzieścia lat do przodu. Czasem one się zmieniają, dochodzą nowe, niektóre przesuwane są w czasie. Dopuszczam pełną elastyczność, jednak zawsze poruszam się w obrębie konkretnej listy.
Tak więc, po Araracie, nadszedł czas na wybór kolejnego celu górskiego. I wiadomym było wtedy, iż może być to tylko on, Elbrus.
Organizacja wyjazdu
Ruszyła zatem machina. Na owe czasy machina ta polegała na, w pierwszej kolejności znalezieniu kogoś, kto ze mną tam pojedzie, a później na załatwianiu wszystkich formalności.
Tak też się stało. Dość szybko udało mi się skontaktować z dwójką mężczyzn, całkowicie mi obcych, przez jedno dość popularne forum turystyki górskiej. I gdy wszystko prawie zostało już całkowicie zaplanowane, dograne do końca to … jeden z nich zadzwonił do mnie i rezygnował z wyjazdu.
Powód?
Jak to sam określił obawy przed wizytą w Rosji. No bo przecież to dziki kraj.
A ja? Wkurzyłam się, do tego stopnia, że rzuciłam jednym konkretnym stwierdzeniem do telefonu.
„Tak czy inaczej ja jestem zdecydowana i tak pojadę. Choćby sama”.
I dopiero kiedy skończyłam rozmowę telefoniczną, dotarło do mnie, że właśnie podjęłam decyzję, iż jadę na Elbrus sama. Sama do Rosji. Sama do Terkola. Sama będę wszystko musiała taszczyć do góry. Sama zasypiać gdzieś na górze, w tych mroźnych i śnieżnych warunkach. Sama wspinać się na sam wierzchołek.
Nie ukrywam. W pierwszym momencie obleciał mnie blady strach, ale zaraz po chwili stwierdziłam … „Skoro słowo się rzekło”.
I tak narodził się pomysł, a właściwie pojawiła się motywacja do pierwszego solowego wyjazdu w góry wysokie.
Nie tak ciężkie początki
Droga ze Stacji Mir do „Beczek” mija mi błyskawicznie. Nawet jestem zdziwiona, że nie mam oznak choroby wysokościowej, a przecież właśnie znajduję się na wysokości 3 800 m n.p.m., a jeszcze wczoraj byłam w Warszawie.
– Pewnie to zasługa tego mojego zeszłotygodniowego ultramaratonu. – Mówię sama do siebie, rozglądając się na boki, a przede wszystkim przed siebie, wypatrując trudności w kolejnych etapach podejścia.
Niemal od razu rzucają mi się w oczy beczki po paliwie rakietowym, które teraz pełnią funkcje miejsc noclegowych dla wspinaczy. Wyżej zauważam już tylko białe od śniegu lodowca zbocze góry i przemieszczające się po nim ciemne sylwetki ludzi.
– A może by podejść jeszcze wyżej?
Zastanawiam się nad pokonaniem jeszcze kilku metrów w pionie, aby zobaczyć, jak wygląda dalsza droga do stacji Pirjuta. Rekonesans trasy to podstawa udanego wyjazdu, w szczególności, gdy wspinany się sami, bo przecież nikt nam po drodze nie wskaże gdzie konkretnie iść.
Ostatecznie jednak decyduję się na zejście do doliny Azau.
Na zejściu, po minięciu stacji Mir, po drodze zgarniają mnie olbrzymim samochodem ciężarowym, pamiętającym chyba czasy Stalina, dwaj Rosjanie. Jeden całkowicie zalany, podczas drogi notorycznie częstuje mnie papierosami. Drugi młodszy co trochę zagaduje po rosyjsku, a ponieważ mój rosyjski zatrzymał się na etapie szkoły podstawowej, to nie trudno domyśleć się, że rozmowa całkowicie nam się nie klei.
Przejażdżka okazuje się doświadczeniem życia. Dość stromy stok przy zjeździe, oraz wysokie podwozie pojazdu wzmacnia efekty wizualne, jakie można dojrzeć z za szyby przedniej ciężarówki. Strach, przerażenie, to chyba słabe słowa, aby opisać wszystkie emocje jakie przemykały mi w tym owym momencie przez głowę.
Ale w końcu dojeżdżamy do początku kolejki. Jeszcze z lekka otumaniona całą przejażdżką, łapię za klamkę ciężarówki i po otwarciu drzwi, jednym skokiem pokonuję odległość między podłogą pojazdu, a piaszczystym podłożem.
– Спасибо. До свидания. – Grzecznie żegnam się i kieruję w stronę Terkola.
Samotność na 4 600 m n.p.m.
– Jak tu pięknie.
Zachwycam się przepiękna panoramą Kaukazu, rozciągającą się na całą stronę gruzińskich szczytów.
Właśnie przed chwilą dotarłam w końcu do Skał Pastuchowa. Zmęczona z lekkimi objawami choroby wysokościowe, w końcu po dość męczącym i mozolnym podejściu jestem na wysokości 4 600 m n.p.m.
Wkoło kręci się kilka niewielkich grup wspinaczy, które docierają na tą wysokość w celach aklimatyzacyjnych. Część z nich przyjeżdża skuterami. Inni podchodzą na własnych nogach. Ciasno, gęsiego, jeden za drugim. Od czasu do czasu zatrzymując się po drodze na odpoczynek lub by ugasić pragnienie.
Na chwilę zatrzymuję się przy pobliskich skałach. Zrzucam swój plecak na najbliższy kamień i wyjmując termos z herbatą z plecaka, rzucam się w wir kontemplacji przepięknych kaukazkich widoków.
Przede mną jeszcze tylko kilku metrowe strome podejście w śniegu, gdzie będę zakładać swój ostatni drugi obóz przed atakiem szczytowym, zaplanowanym na kolejny dzień.
Na razie jednak oddaje się całkowicie tej błogiej chwili. Ciszy, pełni spokoju i … bolącej głowie.
Mały, wielki Elbrus
W końcu jestem. Właśnie wgramoliłam się na olbrzymie plato. Przede mną już tylko śnieg, śnieg i śnieg.
– No i gdzie ten szczyt? – Energicznie rozglądam się wokół siebie, w poszukiwaniu swojego celu wyprawy.
Dwa metry obok mnie rozkłada się grupa wspinaczy z przewodnikiem. Skupieni dość ciasno przy sobie, co niektórzy wrzawo debatują. Inni całkowicie wyciszeni, zapewne walczą z objawami choroby wysokościowej, bólem głowy.Są też tacy co nawet mają apetyt i bez żadnych przeszkód uzupełniają zużyte kalorie.
Decyduję się na krótki odpoczynek. Zrzucam plecak i sięgam po termos, który jest gdzieś na jego dnie.
Wyjątkowo dość trudno przechodzę dzisiejszy atak szczytowy. W godzinach porannych przy podejściu na 5 000 m n.p.m. walczyłam z zimnem zmarzniętych palców u rąk. Energiczne pocierałam jedną dłoń o drugą. Klaskałam, dmuchałam, podkładałam pod pachy, jednocześnie modląc się o pierwsze promienie wschodzącego słońca, jak o zbawienie.
Po przekroczeniu 5 000 m n.p.m. już za dnia walczyłam z pierwszymi objawami senności. Powłócząc nogami po śniegu, zatrzymywałam się od czasu do czasu, aby wypić choć trochę czegoś ciepłego. Rozbudzić się choćby na chwilę.
Kolejne podejście także przynosiły mi dodatkowe niespodzianki, w postaci objawów choroby wysokościowej. Ostry ból głowy i wymioty. Dopiero po przekroczeniu stromego stoku i bariery skalnej, właśnie na plato zaczęłam czuć się już znacznie lepiej.
– To już niedaleko. Jakieś 100 metrów. Tam za tym wzniesieniem. – Docierają do moich uszu słowa z rozmowy dwóch mężczyzn o położeniu szczytu.
Moja decyzja może być tylko jedna. Skoro już tak blisko jestem, to czas wstawać i iść dalej.
W żółwim tempie pokonuję niewielkie przewyższenie, gdzie dopiero stając na jego najwyższym punkcie dostrzegam wierzchołek swojego celu.
– Jest! – Uśmiecham się z radości sama do siebie.
Jestem już tak blisko. Niemal na wyciągnięcie ręki. Już wiem, że jeszcze dzisiaj będę na szczycie.
– Ja pier … Będę na Elbrusie. – Sama nie mogę w to uwierzyć.
Czuję jak zbliżam się do szczytu. Emocje rosną. Spoglądam w stronę wierzchołka. W moich oczach pojawiają się pierwsze łzy, ze szczęścia i wzruszenia. Tak niewiele brakuje. Osiemdziesiąt może sześćdziesiąt metrów. Krok za krokiem, jakby świat nagle się zatrzymał. Momentami nawet odnoszę wrażenie, że to nie ja zbliżam się do szczytu, ale to on zbliża się do mnie.
Przed wyjazdem miałam tylko jedno marzenie, aby pogoda dopisała. I marzenie się spełniło. Czysty błękit nieba. Zero jakiejkolwiek chmurki. Zero wiatru. Czyste powietrze. Ogrzewające promienie słoneczne. Czy można chcieć więcej?
Już tylko zostaje mi do pokonania strome podejście i w końcu staję na najwyższym punkcie góry Elbrus.
Jestem przeszczęśliwa.