Dziennik treningowy 2015 – V post dotyczący mojego trenowania i innej działalności górskiej w okresie od czerwca do września 2015 r.
Dziennik treningowy odc. 21
29 czerwiec 2015 r.
Ostatni tydzień trochę trenowałam, trochę biegałam, ale moja głowa już jest, gdzieś daleko w lesie.
Dosłownie i w przenośni, bo przede mną kolejny start ultra i szansa na pierwsze 100 km.
I znów będzie płacz na trasie, ból ciała o jakim mi się jeszcze nie śniło, ciekawe co tym razem mnie jeszcze zaboli, i … zobaczymy może radość z kolejnych rekordowych kilometrów.
Na dzień dzisiejszy moje życie kręci się wokół załatwiania formalności wyjazdowych i planowania taktyki na start.
A jest nad czym pochylić czoła, bo w końcu dojazd do Lądka Zdroju zajmie mi tyle samo czasu co dostanie się do Mendozy w Argentynie 🙂
Co do ostatnich biegowych treningów, to zabunkrowałam się na długich wybieganiach w Lesie Bielańskim i mi tam jak na razie dobrze jest.
Dotychczas kręciłam głównie trzydziestki i najwyższy czas przed zawodami trochę zmniejszyć kilometraż.
Na siłowni standardowo wykonywałam te same rościągająco – wzmacniające ćwiczenia, no może z naciskiem na rozciąganie nie tylko ciała, ale także duszy, bo ta joga trochę mnie mentalnie wchłonęła 🙂
Pełna statystyka treningowa pojawi się zapewne na początku lipca, jako podsumowanie czerwca, czyli za kilka dni, tak więc na razie nie będę się więcej rozpisywać.
I tyle ode mnie na dzisiaj.
Dziennik treningowy odc. 22
7 lipiec 2015 r.
Marnie wyglądało w ostatnim tygodniu moje trenowanie.
Wiele spraw natury prywatnej miałam do rozwiązania.
Do tego doszła wizyta u stomatologa i ekstrakcja zęba, co przyczyniło się do wykluczenia mnie z jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
Jedynie w weekend udało mi się zmobilizować do czegokolwiek.
W sobotę, z samego rana, czyli o 6:00 przebiegłam na nowo wyznaczonej przez siebie trasie 10 km, a w niedzielę miałam krótką wycieczkę biegową, czyli 20 km biegania i 5 km na nogach. No bo jakoś do domu wrócić trzeba.
Trochę późno wystartowałam na to niedzielne wybieganie i mimo, że była godzina 9:30, to już dostatecznie długo lał się ten żar z nieba i o tej godzinie powietrze było już na tyle nagrzane, że ja praktycznie zdychałam na chodniku biegnąc Kępą Potocką, modląc się, żeby jakoś dotrwać do tego Lasu Bielańskiego.
W lesie było już znacznie lepiej i mogłam odetchnąć z ulgą.
Jednak odsłonięty grunt i drzewa nie tylko dają cień, ale i więcej wilgotności, chociaż łatwiej też nie było.
Ze względu na brak opadów w ostatnich dniach i licznych rowerzystów, ścieżki w Lesie Bielańskim pokryły się piachem stąd i trudniejsze bieganie.
Natomiast w powstających w wąskich ścieżkach, ukrytych w gąszczu drzew lub krzaczorach, panuje już lekki klimat tropikalny.
I w takich warunkach udało mi się zrobić jedną pętle na Bielanach i choć była pokusa na jeszcze jedną, to jednak rozsądek wygrał.
I postanowiłam więcej przebiec w stronę domu niż ten cały prawie 10 km odcinek powrotny dymać na nogach.
A nie jest prosto pokonać te kilometry powrotne. Bo człowiek dosyć że jest zmęczony, to jeszcze zdemotywowany faktem, iż piękne zielone tereny lasku opuszcza, a wkracza w obszar ciągłego tłuczenia nogami po kostce chodnikowej, lawirując między rowerzystami i spacerowiczami.
W czasie tej całej wycieczki miałam wymuszone co 10 km dłuższe postoje. Zdecydowanie piłam więcej niż zwykle i praktycznie po tych przebiegniętych 20 km mój bukłak był pusty. O dziwo też zjadłam wszystkie kawałki bananów, co zazwyczaj nigdy mi się nie zdarza nawet po 30 kilometrze.
Może kogoś zainteresuje, ale ja standardowo na długich biegach o tej porze roku piję, po dwa trzy łyki, co 15 minut i jem pierwszego banana, zwykle kawałek po godzinie. Po tej pierwszej godzinie futruję się bananami co 30 – 45 minut. U mnie to działa. Jak na razie nie jadam nic oprócz tych bananów, ale nie ukrywam, iż będę jeszcze w tym roku eksperymentować z jedzeniem.
Jednym słowem w niedzielę to była ciężka orka i jakoś doczłapałam się do Cytadeli. Unikałam słońca ile wlezie. Biegałam gdzieś po krzakach żeby trochę cienia załapać. Niestety około godziny 11:40. Padłam na ławce i nie wstałam. I tyle było tego mojego wybiegania.
Wróciłam grzecznie te 5 kilometrów na nogach i w domu spoglądając w lustro, stwierdziłam że jestem calusieńka mokra, jakbym w Wiśle się kąpała 🙂
Zobaczymy jaką pogodę przyniesie nadchodzący weekend.
Dziennik treningowy odc. 23
13 lipiec 2015 r.
Niby to miał być typowy treningowy tydzień. W poniedziałek, środę, piątek i w weekend bieganie, poza tym standardowo trzy razy w tygodniu siłownia i zajęcia rozciągające i joga.
A w praktyce dostałam pochwałę za postępy w jodze, bo wykonałam jakąś tam varavisanę czy coś, a poza tym w sobotę trochę się zamyśliłam w trakcie biegania i jak dobiegłam do domu, nie wiem jakim cudem bo drogi powrotnej nie pamiętam, to na zegarku ujrzałam czas 55 minut i 44 sekundy.
Tak więc jest nieoficjalna życiówka na dychę 😉
Nigdy nie biegam dyszek czy też połówek na zawodach. Jakiś taki ten dystans jest ni w pięć ni w dziesięć.
Zanim się człowiek rozpędzi to kończyć trzeba, a poza tym za dużo ludzi startuje.
Tak więc nigdy nie poprawiam swoich czasów na tych dystansach, bo ich po prostu poza treningami nie biegam na żadnych zawodach.
A na treningu standardowo też życiówek nie trzepię, bo to nie ma sensu.
No i na trasie treningowej z podbiegami, czy też z dziesiątkami świateł trudno się porządnie rozpędzić.
A tu masz, kto by pomyślał, chociaż to trochę przerażające jest, bo musiałam z połowę pasów na czerwonym świetle przebiec, no i chyba miałam więcej szczęścia niż koncentracji, że mnie nic po drodze nie rozjechało.
Tyle z sobotniego trenowania.
Za to w niedzielę ruszyłam w teren.
Miałam pobiec standardowo na Bielany, ale w ostatniej chwili postanowiłam przebiec się na miasto i poodwiedzać stare biegowe kąty, a że na terenie Warszawy biegałam praktycznie już wszędzie to trochę się zeszło.
Miało być głownie na luzie i bez spinania i tak było.
Popstrykałam fotki, pobyczyłam się w Łazienkach i na Polach Mokotowskich i z zapasem w nogach wróciłam do domu. Jednym słowem powłóczyłam się trochę po Warszawie.
I było super.
A już za tydzień, a właściwie to w czwartek wyruszam na zawody.
Tym razem bez jakichkolwiek nadziei i strategii. Mam biec ile się da, pić ile się da i futrować po drodze. Ultra to nie maraton tutaj praktycznie każda taktyka zawodzi i po drodze na poczekaniu trzeba tworzyć nową.
Ciekawa jestem jakiego rodzaju nowego bólu przyjdzie mi doświadczyć, oby było jego jak najmniej na trasie.
Dziennik treningowy odc. 24
27 sierpień 2015 r.
No i tak. Dzisiaj Dziennik ma wyjątkowo charakter mało treningowy, a jedynie stanowi wstęp do opisu tego co działo się u mnie w trakcie ostatniego tygodnia.
A więc czas na szczegóły.
W zeszłym tygodniu o mały włos bym do Lądka – Zdroju na zawody nie pojechała.
Los raz po raz rzucał mi jakieś nieoczekiwane przeszkody na drodze. Co krok mnie coś dziwnego spotykało.
Byłam niewiele od machnięcia ręką i zaniechania pomysłu biegania na tych 110 km.
W poniedziałek okazało się, że moja rezerwacja dokonana ponad dwa tygodnie temu w Lądku – Zdroju przestała obowiązywać. Wbiło mnie to w fotel. Jednym słowem chamstwo.
I co najlepsze nie tylko u mnie była taka sytuacja. Najwidoczniej w Lądku jest to standardowa procedura.
Najpierw rezerwacja, a jak się większa grupa nawinie to stru na ulicę nocować.
Byłam bliska rzuceniem tego wszystkiego w pierona. No ale już miałam zarezerwowany i opłacony nocleg we Wrocławiu i dograłam wszystkie przejazdy, więc trochę było szkoda.
Obdzwoniłam kilka miejsc, bo większość już była zarezerwowana i jakoś tak, na szczęście udało mi się zarezerwować kolejny nocleg w Lądku.
Może droższy, ale pewniejszy, więc spokojnie mogłam już pakować się na zawody. I wszystko by było dobrze gdyby nie jeden szczegół.
We wtorek, wracając do domu z siłowni na rowerze, potrącił mnie samochód.
No masz. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało.
Skończyło na kilku siniakach na udach i przeciętej wardze, bo uderzyłam brodą o asfalt. No i może sobie lekko wybiłam lewy bark.
W lekkim szoku wróciłam do domu i zaczęłam się zastanawiać, czy aby to nie znak, żeby jednak sobie odpuścić to ultra bieganie i nie jechać, bo kto wie co jeszcze mnie spotka.
Środa obyła się bez większych wrażeń. Oczywiście polazłam na siłownię.
Na wyciągu przeciążyłam bark do takiego stopnia, że w czwartek z rana nie mogłam się ubrać tak mnie bolało. No ale to już była moja wina.
Poza tym w trakcie mojego relaksu w strefie sauny odwiedzili mnie strażacy, bo ponoć w budynku, w którym standardowo trenuję, coś się zapaliło. Znowu zaczęłam się poważnie bać tego czwartkowego wyjazdu do Wrocławia.
Ostatecznie jednak, mimo tych wszystkich przed wyjazdowych wydarzeń, zdecydowałam się.
Po pracy w czwartek wsiadłam w Polskiego Busa i po 20:30 byłam już we Wrocławiu.
Na miejscu nie spodziewałam się że we Wrocławiu sklepy zamykane są o 21:00. W Warszawie zazwyczaj centra handlowe są otwarte do 23:00, więc ja też ucha chana poleciałam sobie na jakieś jadło do Galerii Dominikańskiej, do której ostatecznie nie trafiłam, bo zgubiłam drogę, ale dojrzałam jakieś inne centrum handlowe po drodze, które okazało się niestety już zamknięte.
Udało mi się dorwać jakąś Żabkę po drodze, więc z głodu nie umarłam.
Ale niestety w związku z tymi poszukiwaniami jedzenia późno poszłam spać.
W sumie spałam tylko 5 godzin, bo z rana po siódmej miałam busa do Kłodzka, a następnie busa z Kłodzka do Lądka Zdroju.
Jedno muszę przyznać dojazdy nie sprawiają kłopotów.
Transportu jest pod dostatkiem, tak więc można w miarę prężnie i szybko się dostać na miejsce. I u mnie tak było.
Po 12 w południe byłam już w Lądku. Odebrałam zestaw, zjadłam co nieco i przekimałam sobie trochę na ławeczce, ponieważ nocleg miałam zarezerwowany dopiero po biegu, z soboty na niedzielę.
Jakoś przeczekałam do tej 17:30, kiedy to podjechał transport i zabrał nas na start do Kudowy Zdroju.
W Kudowie trochę się naczekaliśmy. Mnie strasznie to czekanie zmęczyło.
Poza tym mogliśmy oglądać wbiegających zawodników z dystansu 240 km i 130 km. Niesamowity widok i podziw dla tych biegaczy.
W końcu i my ruszyliśmy o 20:00.
W niewielkim skrócie, bo pewnie szarpnę się na większą relację, na początku biegło mi się niestety źle, potem, czyli gdzieś po 10 kilometrze na szczęście wpadłam w swój ultrabiegowy rytm.
Miałam kilka kryzysów na trasie. Głównie w nocy i nad ranem.
Większość niemocy biegowej pochodziła z nieprzespanej nocy i to jest moim zdaniem najtrudniejsze w tych zawodach.
Summa summarum biegło mi się dobrze, gdzieś do 75 km.
Potem było trochę gorzej, chociaż też coś tam zbiegałam.
Najgorszy moment przyszedł po 100 km.
W sumie to trochę na własne życzenie, bo już wiedziałam że mam duży zapas limitu i że na 98% ukończę te zawody, stąd stres i koncentracja zszedły ze mnie całkowicie, ja sobie pofolgowałam i zaczęłam spacerować do mety, a tam jednak jeszcze był dość trudny kawał trasy.
Trochę się umordowałam po drodze, ale ostatecznie ostatnie pół kilometrach przebiegłam dość szybko, przekraczając linie mety.
Finisz to było coś pięknego, trudno opisać.
Podsumowując to był idealny dzień dla mnie na start.
Nie miałam żadnych problemów zdrowotnych na trasie. Nic mnie nie bolało. Oczekiwany na trasie przeze mnie ból stóp pojawił się grubo po 80 kilometrze, ale wtedy już doszło niezłe zmęczenie i wyczerpanie po nieprzespanej nocy.
Na trasie piłam co 15 minut. Nawet w nocy, wszystko po to żeby się nie odwodnić.
Futrowałam się co godzinę. Jadłam głównie banany, arbuzy i żelki pierońsko kwaśne, żeby się orzeźwić na trasie.
Raz zjadłam kabanosy i rosół z ryżem. Kabanosy dały mi niesamowitego kopa.
Piłam wodę i coca colę rozcieńczoną z wodą. Niestety izotonik kompletnie mi nie podchodził. Za to dzięki temu że coli nie pijam na co dzień, chyba ona zadziałała pobudzająco na mnie.
W Lądku zrobiła 3667 m całkowitego wzniesienia terenu w 23 godziny.
I ukończyłam zawody zgodnie z zakładanym celem startu, czyli miałam się zmieścić w limicie, ale zgodnie z zapewnieniami niejednego ultramaratończyka nie jest to takie trudne, bo limit jest na prawdę duży.
I tak właśnie było.
Mimo pełnego luzu w końcówce, braku napinania i licznych odpoczynków ukończyłam zawody z 3 godzinnym zapasem czasu.
Chciałam zobaczyć jak to jest przetrwać taki dystans i dziś wiem, że to jest możliwe.
Oczywiście bez wcześniejszych prób i samozaparcia pewnie by mi się nigdy to nie udało.
Co do treningu.
Po nieudanej próbie na Ultramaratonie Podkarpackim przemeblowałam całkowicie swój dotychczasowy trening i wzięłam się za siebie.
Może to już są wstępne efekty. W co trochę wątpię, ze względu na krótki czas wdrażania, ale coś w tym jest.
Jedna kwestia jest jednak niekwestionowana a mianowicie ćwiczenia rozciągające i joga.
Dzięki nim na trasie nie miałam żadnych problemów ze ścięgnami, skurczami, bólami, no może oprócz bólu stóp, ale on musi tak czy siak się na biegu pojawić.
Poza tym nie miałam większych problemów z poruszaniem się po przekroczeniu linii mety i na następny dzień.
Jeszcze w poniedziałek zostawiłam sobie wolne od trenowania, ale dzisiaj już idę się troszeczkę powyginać.
Mam oczywiście kilka przemyśleń dotyczących następnych przygotowań do takich zawodów w przyszłości, jednak na razie nie zamierzam wcielać w życie żadnych drastycznych zmian.
Przede mną kolejny start ultra zapewne jeszcze w tym roku, a poza tym Maraton Warszawski.
Dziennik treningowy odc. 25
8 wrzesień 2015 r.
Wakacje się skończyły, więc najwyższy czas wrócić do Dziennika treningowego.
Przede mną jeszcze kilka trudnych projektów, a i formę trzeba po woli przygotowywać na kolejny sezon biegowo – górski.
Poza tym, jak co roku chciałabym w 2016 roku trochę przeskoczyć poprzeczkę, a to niestety kosztuje i wymaga pewnego poświęcenia i odrobiny wysiłku.
Miniony rok treningowy był dla mnie bardzo dobry.
Opanowałam trening wytrzymałościowy. Buła poszła w górę 😉
I odkryłam niesamowite właściwości rozciągania i jogi, które powodują to, że jeszcze się nie rozsypałam.
Ale nie wszystko szło po mojej myśli.
Niestety krótki trening biegowy na bieżni był niestety niewypałem, czego dowodem były wiosenne starty. Po prostu lipa.
Biję się w pierś, przyznaję do błędu i się już sama rozgrzeszyłam, bo po totalnej porażce w Ultramaratonie Podkarpackim, szybko wprowadziłam zmiany w treningu i masz. 110 km wpadło jak nic 🙂
Jednak było warto dotknąć przysłowiowego dna, aby móc się od czegoś odbić do góry.
Pewnie ciekawi jesteście jakie to magiczne zmiany zastosowałam?
A no odpowiedź jest tylko jedna. SIŁA, SIŁA i jeszcze raz SIŁA 🙂
Tak. Ostatnio stawiam na trening głównie siłowy, czyli podbiegi, interwały, rytmy i bieganie ciągłe w stałym zakresie tętna.
Jak biegam.
Tylko z pulsometrem. Zazwyczaj nie mierzę czasu. Biegam na pętlach, więc interwały mam wyliczone.
Zazwyczaj od drzewa do drzewa, albo od hydrantu do hydrantu itd. To dobre rozwiązanie, bo nie kusi żeby odpuścić, a i liczyć nie trzeba i spoglądać na zegarek. Poza tym nie ma świateł, które mnie irytowały w trakcie biegania.
Dłuższe przebieżki robię trochę po asfalcie trochę po crossie w Lesie Bielańskim.
Podbiegi wykonuję na skarpie wiślanej na podbiegu o długości 300 m.
Ostatnio zaczęłam robić skipy A i skipy C. Masakra.
W ostatni piątek zrobiłam osiem powtórzeń i nogi mnie bolały ze dwa dni. A niby taka wysportowana jestem 😉
Przede mną jeszcze wieloskoki, co pewnie mnie treningowo już całkowicie zabije 😉
Tak więc wyglądają plany mojego biegowego trenowania.
Jeśli chodzi o siłownię, to nie przewiduję większych zmian. No może wrócę do wspinania.
Nosi mnie i trochę mi się za panelem tęskni. Pewnie to będzie boulder i to tylko raz w tygodniu.
Nie zamierzam się jakoś szczególnie bułować, ale chciałabym trochę prostych dłuższych dróg porobić.
Tak więc nie będzie to klasyczny bouldering.
Myślę też o crossficie, co mogło by poprawić moją motorykę.
No i chodzi za mną nurkowanie, a właściwie powrót do niego.
Ale jak spojrzę na swój dotychczasowy budżet to wiem, że ni w ząb takich kosztów nie jestem wstanie na dzień dzisiejszy ponieść.
Co tam jeszcze?
Marzy mi się.
A właściwie to bym bardzo chciała. No dobrze, kompletuję sprzęt na swoją pierwszą wyprawę biegową.
Tak biegową. Trasa jest – to nie będą góry. Termin także – środkowe wakacje.
Dystans jest – zdradzę, że sporo ponad 100km.
Jeszcze tylko brakuje formy, robi się i się zrobi zapewne, i sprzętu.
Niestety ze względu na lekki charakter biwaków i dźwiganie wszystkiego na własnych plecach będę musiała wprowadzić jakieś innowatorskie projekty swojego autorstwa.
Tak więc będę projektować, tworzyć, szyć i konstruować.
Niestety nie mam wyjścia, bo to co oferują sklepy niestety nie spełnia moich standardów i albo jest za wielkie, albo za ciężkie.
A ja muszę się zmieścić w 20 litrach i mam z tym biegać przez kilka dni. Masakra.
Już się cieszę na samą myśl, co też idiotycznego tym razem wymyśliłam 😉
Tyle ode mnie. Lecę trenować 😉
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.