Zastanawiałam się jak zatytułować ten post i nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy, a że po pierwszym swoim ultra na Podkarpaciu jeszcze nie opublikowałam do dzisiaj posta zdecydowałam się dość perfidnie ściągnąć tytuł i przerobić z pierwszego startu na drugi.
Tyle tytułem wstępu. Czas na podsumowujący konkret. Relacja będzie później.
No cóż. Można by rzec, że się nie udało.
Nie udało mi się pokonać 100 km. Na 66 km. Na mecie dla zawodników startujących na tym krótszym dystansie po przekroczeniu linii rejestracji elektronicznej, zanim zdążyłam się rzucić na te syto zastawione stoły wszelkimi smakołykami, a nadmienię, iż po 66 km to i mały rodzynek urasta do rangi rarytasu dla podniebienia, podeszłam do organizatorów i powiedziałam, że Schodzę z trasy.
Dalej nie biegnę.
Ostatni raz i do zeszłej soboty jedyny zrezygnował z dalszego biegu w trakcie Maratonu w Dębnie.
Ówcześnie mierna forma jaką siebie na tym starcie reprezentowałam oraz duże ryzyko, iż nie zdążę na pociąg, zmusił mnie do zejścia z trasy gdzieś w połowie dystansu.
W sobotę, było w sumie podobnie. Kto czyta bloga wie, że ostatnio trochę się u mnie działo, ale niestety nie biegowo. I dlatego też moja kondycja biegacza pozostawała wiele do życzenia.
Mimo iż przekroczyłam linię II przepaku z 5 minutowym zapasem limitowym, to już wiedziałam, że do kolejnego limitowego przepaku na 77 kilometrze już mogę nie zdążyć.
A te ostatnie 34 kilometry do mety nie wyglądały też tak wesoło. Przede mną były jeszcze trzy, chociaż niewysokie, ale ostre podbiegi. I stąd decyzja.
Najwidoczniej moja obecna forma biegowa została wyceniona na tym terenie na 66 kilometrów z lekkim hakiem. Co mnie z lekka załamało, ale też w sumie nie mam powodu do narzekania. Niektórzy trenują zdecydowanie więcej i nie osiągają nawet tego dystansu co ja. Tak więc w sumie to tak źle nie jest.
Przygotowania sprzętowe
Sprzęt, który ze sobą zabrałam na trasę nie odbiegał znacznie od tego z Ultramaratonu Podkarpackiego.
Spodnie 3/4, koszulka z Decathlonu, plecak kaczuchy, buty te same Asicsa i czapeczka.
Jedynie nowością były kijki trekkingowe. Zabrałam je ze względy na podbiegi i ostre zbiegi.
A że cena tych niby przeznaczonych do biegania lekko wbiła mnie w fotel, postanowiłam pozostać przy tych trekkingowych, które zabieram standardowo w góry. Jedno mogę powiedzieć, że kije mi osobiście pomogły.
Plecak miałam 5 litrowy z bukłakiem na jeden litr płynów. Startowałam z 0,5 litrem w plecaku, którego przez całą trasę, którą przebyłam nie wypiłam.
Na trasie w pierwszym przepaku dolałam do bukłaka 250 mililitrów izotonika, żeby woda miała jakiś inny smak i może dała mi co nieco energii.
W konsekwencji po paru łykach miałam tej wody już serdecznie dosyć.
Co jadłam na trasie
Z jedzenia wzięłam dwa snickersy, bo to właśnie na tych snickersach głównie przemieszczam się w Tatrach i się sprawdziły. Do tego zabrałam garść cukierek, bo one za to sprawdzają się w górach wysokich, tutaj, czyli na ultra bieganiu natomiast nie bardzo.
Ze względu na ogólne osłabienie odczuwalne na trasie tym razem pozwoliłam sobie na obżarstwo na punktach żywnościowych i przepakach. W ruch poszły banany, ciastka, rodzynki i pomarańcze.
Ale i tak nie wiele to pomogło.
Oprócz wyżej wymienionych rzeczy jeszcze zabrałam kurtkę w której przebiegłam z 10 km, co było dużym błędem bo nad ranem o tej 3 było na prawdę ciepło.
Wystarczyło, że człowiek trochę poskakał i dodatkowe nakrycie nie było potrzebne. Resztę trasy kurtka spędziła w plecaku.
Wzięłam oczywiście ze sobą czołówkę petzla. Niestety słabo się sprawdziła w bieganiu nocą po lesie. Muszę zdecydowanie wymienić ją na mocniejszy model.
Buty zabrałam te same co w Tatry. Niestety ślizgały mi się nieźle na błocie, chyba ze względy na to że są nieźle zjechane na granicie i w trakcie ostatniego mojego wypadu w Tatry odpadł mi od lewego buta fragment podeszwy. Tak więc nie dziwota, że tak tańczyłam na tym szlaku. Nie zamierzam ich jak na razie wymieniać dopóki mi się całkowicie nie rozlecą na stopie 😉
Za to superasko mi się w nich zbiegało.
Przygotowanie treningowe
Biegowe zerowe.
No może oprócz dwóch 5 kilometrówek na bieżni, Dwóch treningów 10 kilometrowych. Jednego półmaratonu i przebiegniętych też raz 30 kilometrów.
Co oczywiście nie znaczy, że sobie od tak wstałam z fotela i pobiegłam.
Na początku sierpnia spędziłam kilka dni powyżej 3 000 i 4 000 m n.p.m. Byłam też trochę powyżej 5 000 m n.p.m. To mówi samo za siebie, jeśli chodzi o wydolność organizmu.
Poza tym dwa razy byłam na weekendowych wyjazdach biegowych w Tatrach, gdzie poruszałam się w przeważającej części powyżej 2 000 m n.p.m. Tak więc aż tak źle nie było.
I co najważniejsze postawiłam głownie na trening siłowo – wzmacniający, który poprawił moją technikę biegu i uchronił mnie przed kontuzjami w trakcie i po zawodach.
Po biegu bolały mnie stopy, w szczególności palce u stóp, uda i tyle. Tak więc trening siłowy się sprawdza i warto robić ogólno rozwojówkę, aby uniknąć ewentualnych kontuzji.
Za brakło jednak długiego wybiegania, czyli wytrzymałości biegowej. Ale to już wiem od poprzednich zawodów ultra i jestem cholernie zła na siebie, że tak tą najważniejszą część treningu zaniedbałam.
Przygotowanie mentalne
Byłam nastawiona na ukończenie tego dystansu, oczywiście z założeniem, że przeżyję istne piekło. Że wszystko będzie mnie boleć, a ja będę tak czy siak musiała biec, napierać dalej.
Ale nie myślałam, że aż takie piekło mnie spotka. Zdecydowanie nie spodziewałam się takiej trasy. Masakra. Dostałam w tyłek i już.
Opis biegu
Wszystko było świetnie zorganizowane. Nie mogę się niczego przyczepić, no może jedynie trasy. Dlaczego była taka górzysta i było tyle błota na zbiegach 🙂 Żartuje oczywiście.
Jeśli chodzi o biuro zawodów to rewelacja. Miło i przyjemnie.
Obsługa zawsze pomocna i uprzejma. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że tak dużą imprezę jaką jest cały festiwal biegowy w Krynicy, bo przecież tam odbywało się kilka innych biegów, można było tak rewelacyjnie ogarnąć. Duże brawa.
Biuro zawodów ogromne i w świetnej lokalizacji. Zero bałaganu.
Zestaw startowy ok. Nie mam zwyczaju oceniania tego co tam w środku jest, ale w porównaniu do Ultramaratonu Podkarpackiego było jednak słabo. Co prawda były dwie koszulki jeśli to kogoś zainteresuje, ale nic poza tym.
Oczywiście w zestawie mapa z trasą biegu, informator i ulotki wszelakie.
Nocleg na lodowisku, a właściwie na jego korytarzu był w porządku. Nie wiem jak to jest ale właśnie na biegach ultra tylko do męskiej toalety zawsze są kolejki 😉 Poza tym fajne i ogromne materace. Spało się na niech lepiej niż na niejednym łóżku. Fajna sprawa i duży plus.
Sanitaria ok. Mały problem z prysznicem damskim, ale pan z recepcji od razu zorganizował damskie prysznice.
Opis trasy
Przede wszystkich cholernie trudny.
Dystans na 100 km miał 4400 m przewyższenia.
Ja pokonałam 3 000 m. Byłam nieźle ściorana, chociaż nic mnie jakoś strasznie nie bolało.
Co ważne trasa dobrze oznakowała. Biegamy szlakami, ale są wstążki porozwieszane. Gdzieniegdzie wolontariusze kierują ruchem na trasie.
Punkty żywnościowe co 30 km przepak i częściej woda z jedzeniem.
Duże zaopatrzenie. Woda, herbata, izotonik, sok z wodą, banany, pomarańcza, ciastka, drożdżówki, rodzynki, cukier, sól, no nie wiem co tam jeszcze. Do wyboru do koloru. Nie mogę się przyczepić.
Jedzenie zawsze było i woda też. Wolontariusze odwalili kawał solidnej roboty za co bardzo dziękuję. Ja ostatecznie mam założenie, iż z przepaków nie korzystam stąd trudno mi oceniać obsługę transportu dodatkowych bagaży.
Po biegu także miłe zaskoczenie.
Po zejściu z trasy dostałam medal, tak samo jak osoby które biegły na 66 km. Pogratulowano mi i odwieziono autobusem do Krynicy.
Tak więc bez stresu i napinania, co tu dalej z sobą zrobić i jak wrócić do linii mety zlokalizowanej na deptaku w Krynicy.
Po biegu na każdego czekał posiłek energetyczny w wersji dla drapieżców i weganów. Ja jestem mięsożerna więc jadłam makaron z sosem pomidorowym. Zjadłam choć dla mnie był trochę za ostry.
Refleksje i inne przemyślenia
Dla mnie to było mega wielkie biegowe doświadczenie.
Po swoim pierwszym starcie w ultra myślałam, że łyknę tą trasę i tyle. Rachu-ciachu i po strachu. Rzeczywistość jednak była inna.
Na trasie biegu trzeba napierać od 3 rano do linii mety. Nie ma bata i żadnego oszczędzania, że sobie tutaj na ostrym podbiegu trochę podejdę, a na zbiegu nadrobię.
To niestety nie działa. Z każdym następnym kilometrem nawet przy zbiegach jest coraz gorzej.
Co bym zmieniła, to na pewno muszę więcej pic na trasie.
I zabrałabym inne jedzenie np. kabanosy. wiem że zawodnicy takie rzeczy jedzą i to daje siłę, a na takim terenie raczej nie da się przetrwać na jakiś żelkach.
No i treningi. Tutaj bez dwóch zdań, żeby biegać z sukcesem takie dystanse trzeba biegać, biegać i jeszcze raz biegać. Nie da się tego oszukać żadnym innym treningiem.
To chyba tyle.
Jak widać. Długi bieg to i długi post 🙂
Ja uciekam dzisiaj w Taterki 🙂
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.