Ja już trochę odpoczęłam po powrocie, tak więc czas na relację i pierwsze wrażenia. Może być trochę chaotycznie, ale wybaczcie, jeszcze emocje do końca nie opadły.
No dobrze.
Na początek chciałam napisać, iż „kurcze to wszystko się udało w 100%”, chociaż do końca sama chyba w to nie wierzyłam.
Cała wyprawa była załatwiana niespełna trzy tygodnie przed wylotem.
Wyjazd odbył by się pewnie wcześniej, jednak ze względu na zezwolenie musiałam przesunąć termin wyjazdu.
Całość wyprawy podzieliłam na III części i zakończenie każdej z nich było już dla mnie sukcesem.
A fakt, że udało się domknąć praktycznie wszyściutko, włącznie ze zwiedzeniem Stambułu, daje mi dodatkową osobistą satysfakcję.
Tak więc jestem z siebie dumna jak cholera!
Z założenia od samego początku miałam jechać sama.
Praktycznie od 2012 roku, kiedy byłam w Himalajach pierwszy raz sobie tak pomyślałam „a może by tak samemu od A do Z„.
To były pierwsze przebłyski geniuszu, a potem kilka prób w grupie i w końcu samotne wyjazdy w Tatry, które coraz bardziej przekonały mnie do tego solowego pomysłu.
Nie bez znaczenia jest fakt, iż najbardziej ukształtowały mnie górsko dwie wyprawy argentyńskie.
A w szczególności ta ostatnia, bo mimo iż działałam w dwuosobowym zespole, to jednak z gór wracałam sama i w górach też większość czasu spędzałam sama.
I to przekonało mnie do faktu, iż samemu w górach mi lepiej. Ponoć jestem jakimś dziwnym zjawiskiem. A skoro takie predyspozycje mi Bozia dała to czemu z nich nie korzystać.
Jak już wcześniej wam pisałam pierwotne plany wyprawowe zakładały wejście na dwa pięciotysięczniki: turecki i irański.
Najbardziej bałam się tego Iranu, dlatego zdecydowałam się wstępnie jednak na wyjazd grupowy.
Ponieważ osoby, na których najbardziej mi zależało, żeby ze mną pojechały, nie wyraziły ani trochę zainteresowania wyjazdem ze mną, postanowiłam, że spróbuję jednak jechać sama.
Ostatecznie ze względu także na drobne zawirowania w życiu prywatnym oraz sprawy logistyczne ograniczyłam się do Araratu.
Zanim jednak przejdę już do opisu wyprawy krok po kroku chciałam tylko wspomnieć, iż Turcja bardzo miło mnie zaskoczyła.
W szczególności ludzie, tambylcy.
Poza tym przez cały okres mojego pobytu nie spotkała mnie żadna przykrość, napastliwość, ani żadne formy nagabywania przez miejscowych. Oczywiście wzbudzałam pewne zainteresowanie wśród tureckiej, czy też kurdyjskiej społeczności, ale nie było to szkodliwe dla mojej osoby.
Przed wyjazdem wiele moich znajomych uważało, że nie przeżyję tam ani jednego dnia, jako samotnie podróżująca kobieta, a jednak przeżyłam, wróciłam i na prawdę mam miłe wspomnienia z wyjazdu.
Ale się na wstępie rozpisałam 🙂 Co do góry, to Ararat po Matcie moim zdaniem jest najpiękniejszą górą na jaką wchodziłam dotychczas.
Zdecydowanie robi wrażenie. W około pagóry do maks wysokości Gerlacha i rzucający się w oczy ogromny wulkaniczny masyw Araratu. Pięknie to wygląda.
Ararat – Podsumowanie wyprawy – Kalendarium
31 lipca
Wylatuję i ląduję w Turcji. W moich oczach strach i przerażenie.
Po załatwieniu formalności na lotnisku: wizy, odbioru bagażu, wymiany części waluty, udaję się do centrum Stambułu.
Niestety nie udaje mi się dostać do azjatyckiej części miasta przed zapadnięciem zmroku. Nocuję w hotelu.
1 sierpnia
Po przygodach z komunikacją miejską w Stambule, w końcu docieram na Dworzec Autobusowy Harem.
Okazuje się, że czeka mnie ponad czterogodzinne oczekiwanie na transport do Doğubayazıt.
O 13:00 w końcu jadę w stronę wschodniej granicy turecko – irańskiej.
2 sierpnia
Po 22 godzinach jazdy autobusem w końcu jestem na miejscu.
Sama podróż autobusem to przeżycie samo w sobie, bo okazuje się, że jestem jedynym turystom, który decyduje się na taki transport.
Udaje mi się dotrzeć do hotelu, gdzie miałam zarezerwowany nocleg. Przede mną jeden dzień restu.
Po południu spotykam się z Musą, który co prawda nie będzie przewodnikiem mojej grupy, ale jest szefem całej agencji Ararattrek, pod której szyldem zdecydowałam się wchodzić na szczyt.
Musa podrzuca mnie do centrum Doğubayazıt samochodem, gdzie dalej miejskim busem dostaje się do pałacu Ishak Pasha Palace na zwiedzanie.
3 sierpnia
To dzień restu i totalnego nicnierobienia. No może oprócz zakupów, jedzenia i tureckiej telewizji.
Wieczorem poznaję część mojej grupy dwóch wspinaczy z Rumunii.
4 sierpnia
Zaczyna się zabawa z Araratem.
Okazuję się, że w mojej grupie będą oprócz poznanych wcześniej dwóch Rumunów, dwóch Polaków i Rosjanin. Ja, Rafał i Radek będziemy praktycznie jedynymi Polakami, których udało nam się zlokalizować w trakcie naszego pobytu na górze.
Co pokazuje, że jak na razie jeszcze góra nie jest tak popularna w Polsce, natomiast przeżywa ogromne oblężenie rosyjskie i turecko wschodnich sąsiadów.
Góra też jest bardzo popularna wśród Hiszpanów.
Po południu docieramy do I obozu na wysokości ok 3200 m n.p.m.
W naszym obozie rezydować będzie także dość silnie wyglądająca grupa głównie armeńska, z którą szybko nawiązujemy kontakt słowny, a następnie na moje nieszczęście kolacyjny.
Niestety mój żołądek nie jest wstanie znieść tych wszystkich nowości gruzińsko – ormiańsko – kurdyjskich i …
5 sierpnia
… w nocy z 4 na 5 sierpnia przechodzę istne delirium żołądkowe.
Nie wiem czy to biegunka czy zatrucie żołądkowe, ale częste nocne wymioty uniemożliwiają mi wyjście do góry.
Po dwóch godzinach próbuję podejść do obozu II z Rafałem i Radkiem, niestety z powodu zbytniego odwodnienia rezygnuję i wracam do I obozu. Mój żołądek nie przyjmuje niczego.
Cokolwiek zjem, czy też wypiję natychmiast zwracam z powrotem.
Chłopaki idą do góry, aby następnego dnia wejść na szczyt. Ja ląduje w dolnym obozie pod kurdyjską opieką.
To też jest ciekawy wątek godny opisania, ale w tak krótkiej relacji nie ma na to miejsca. Wieczorem zdecydowanie odczuwam poprawę.
Powoli przyjmuję płyny i pokarm. W głowie obmyślam plan wyjścia do góry. Kogo mogę to wypytuję się o czwartkowy atak szczytowy. Niestety nowe grupy przybywające do obozu szykują się na piątek.
Dla mnie praktycznie jest już pozamiatane.
6 sierpnia
Z rana dowiaduję się, że chłopaki byli na szczycie. To już praktycznie koniec mojego wejścia na szczyt.
Do tego wszystkiego mój namiot z matą wraca do obozu I z dwójki.
Postanawiam, że rezygnuję z gór, że skoro mimo takiego poświęcenia, ciągle coś mi nie pozwala wejść na żaden szczyt to rezygnuję i zostaję przy bieganiu w górach.
Praktycznie próba wejścia na szczyt była możliwa, jednak ciągle zastanawiałam się nad powrotem z umownego BC do miasta, bo tam nic nie jeździ regularnie.
Późnym popołudniem zjawia się Musa ze swoją grupą wspinaczy.
Po krótkiej rozmowie ze mną, głównie o moim samopoczuciu ruszam do II obozu, co zajmuje mi 3 godziny z bagażem.
Noc spędzam w namiocie kuchennym na podłodze, czyli kamieniach.
7 sierpnia
Po północy wstaję i szykuję się do wyjścia.
Zjadam może pięć daktyli, wypijam herbatę i ruszam w stronę szczytu z Ormianami. Przemierzam z nimi jakieś 300 m i ze względu na strasznie wolne tempo oddzielam się od grupy, za zgodą przewodnika.
Po ponad czterech godzinach jestem na szczycie.
Fotki, gratulacje i schodzę na dół, bo jeszcze dzisiaj muszę znaleźć się w mieście.
Po drodze spotykam grupę Ormian, których wymijam gdzieś na początku lodowca. Bez jedzenia i wody do picia, bo mi zamarła w bukłaku po 2 godzinach docieram do II obozu.
Następnie kieruję się do I obozu i w końcu z jednym z braci Musy, schodzę do powiedzmy „BC”, gdzie czeka na mnie transport do miasta. Wieczorem w hotelu rzucam się na wszystko co jest możliwe do zjedzenia.
8 sierpnia
Cudem udaje mi się dostać bilet autobusowy do Stambułu.
Praktycznie wszystko było zarezerwowane na 8 i 9 sierpnia. Z opóźnieniem godzinnym w końcu o godzinie 13:00 ruszam do domu.
9 sierpnia
Po ponad 22 godzinach jazdy jestem w Stambule.
Zatrzymuję się w hotelu, gdzie zasypiam na godzinę.
Po drzemce uderzam na „starówkę” na zwiedzanie i kebaba. Bo przecież będąc w Turcji koniecznie trzeba zjeść kebaba 🙂
Pobieżnie zwiedzam: Hagia Sophia, Błękitny Meczet, Topkapı Sarayı i Hipodrom. Ląduję także w Macu :- )
10 sierpnia
Stambuł – Warszawa. Dom. I wielka radość.
Wybaczcie, ale wiele wątków niestety musiałam pominąć, w szczególności jazdę autobusem przez Turcję, opiekę nade mną w trakcie choroby przez wujka Musy, czy zejście z Ibrahimem z obozu I do „BC”.
Dla mnie sam wyjazd był niewątpliwie najciekawszym doświadczeniem górsko – podróżniczym jaki mi się do tej pory przydarzył.
I co najważniejsze samotne wyprawy, może do najprostszych nie należą, ale uczą najwięcej o sobie.
Na koniec chciałam bardzo podziękować zewnętrznej sile, która pchała mnie do przodu i trzymała nade mną ogromną pieczę bezpieczeństwa, bo jakoś w tych najgorszych i najtrudniejszych dla mnie chwilach zawsze i natychmiast pojawiało się nagłe rozwiązanie problemu.
Dziękuję też rodzicom, bo mimo, że nie byli ze mną fizycznie to utrzymywali ze mną stały kontakt sms’owy i o dziwo nie marudzili, tylko wspierali mnie w trakcie tego spontanicznego projektu.
To teraz nie pozostaje mi nic innego jak planowanie kolejnych wypraw 🙂
Z górskimi pozdrowieniami
Tradycyjnie w kwestiach różnych pytań zapraszam do kontaktu poprzez formularz kontaktowy lub maila kontak@magdalenaboczek.com.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dziej oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.