Zawsze po każdym wyjeździe wracam do domu z licznymi refleksjami, czy też przemyśleniami i tym razem nie mogło być inaczej.
Tegoroczna wyprawa na szczyt Aconcagua dla mnie kojarzy się nie tylko z nieudanym wejściem. Ale przede wszystkim z ludźmi, których tam spotkałam. Z dość pechowym doborem sprzętu, błędami żywieniowymi, a także testem swoich solowych możliwości w trakcie takiej dość długiej wyprawy.
Parę słów o sprzęcie
Gdy myślę o sprzęcie, który zabrałam na ten wyjazd, przed moimi oczami widzę swój super hiper lekki namiot. Który nieźle dał mi się we znaki na tym wyjeździe i długo w mojej pamięci pozostanie dźwięk szarpanych na wietrze cienkiego tropika. W sumie jestem wdzięczna za to, że w takich warunkach nie został on przez te argentyńskie wiatry rozerwany na strzępy.
Już kiedyś pisałam wam o tym namiocie, który nabyłam w 2015 roku przed wyjazdem w Kaukaz na szczyt Elbrus. MSR HUBBA NX trzysezonowy jednoosobowy namiot, który włącznie z tropikiem waży ok. 1300 g. Namiot typu igloo, z niewielkim przedsionkiem, z aluminiowym jednoczęściowym stelażem. Tropikiem o wodoodporności wynoszącej 1300 mm i bardzo cienką podłogą o wodoodporności rzędu 3000 mm. Jak na razie, podczas moich wyjazdów dawał radę, ale jedynie do 6000 m n.p.m.
Ten naprawdę „genialny” namiot, nawet na tak ostre i wietrzne warunki, z jakimi przyszło mu się zmierzyć na Elbrusie. Niestety z trudem dawał sobie radę w jeszcze bardziej wietrznych Andach. Zdecydowanie nie jest to namiot, który na spokojnie można zabrać na szczyt, gdzieś powyżej wysokości 6000 n n.p.m.
Mi udało się rozbić namiot w Colera i spędzić tam dwie noce, jednak to nie było takie przyjemne. Mocno wiejący wiatr szarpał moim namiotem we wszystkie strony. Generując taki hałas, że tak naprawdę to głowa nie bolała mnie od wysokości, na której przyszło mi spać, a od szarpanych ścianek namiotu.
I tak po ostatniej mojej wyprawie postanowiłam rozejrzeć się za nowym nabytkiem. Troszkę cięższym, może ze śniegołapami, ale z pewnością z grubszym tropikiem i podłogą. Już rozpoczęłam swoje wielkie poszukiwania. Ale to niestety nie jest takie proste w przypadku jednoosobowych namiotów.
Co jadłam na wyprawie?
A no niewiele i mimo swoich przekonań, iż kwestie odżywiania na wyprawie są kluczowe, to jednak moja ostatnia wyprawa w Andy, była najgorszą wyprawą pod względem jedzenia.
Po pierwsze na nic nie miałam ochoty.
Po drugie nie miałam ochoty na nic.
Po trzecie nie chciało mi się nic robić do jedzenia.
Na wyjazd wzięłam ze sobą z siedem sztuk liofilizatów z czego zjadłam jedną sztukę. A tak naprawdę to tylko parę łyżek z tej jednej sztuki, a reszta wylądowała w koszu.
Na wyjazd zabrałam dwa rodzaje pożywienia. Zależało mi, żeby nie zajadać się liofilizatami w bazie, tylko wypróbować „normalne” jedzenie. Taki sposób odżywiania mógłby dostarczyć większe ilości bardziej pożywnego pożywienia i pomóc w regeneracji.
Było tylko jedno ale. Jakie ustalić menu, kiedy spędza się ponad dwa tygodnie w górach, na wysokości ponad 4000 n n.p.m., w miejscu o dość wysokiej temperaturze? Ponadto produkty, które miałam spożywać powinny być bogate we wszystkie makroskładniki oraz powinny posiadać dość wysoki wskaźnik glikemiczny i mieć najlepiej średni ładunek glikemiczny.
W końcu, po długiej analizie miliona produktów, blady cień padł na makaron, taki ekspresowy. Pięć minut gotowania i gotowe oraz sosy z torebek. Do tego wszystkiego dokupiłam jeszcze wędlinę na miejscu w Mendozie.
Ten wariant spożywczy sprawdził się doskonale. Makaron w takich warunkach, po pięciu dniach spędzonych na górze na tak zwanym suchym prowiancie, smakował jak rarytas z najwyższej półki. Brakowało tylko żółtego sera i trochę przypraw … hmmm
Dlaczego nie weszłam na szczyt Aconcagua?
No i tutaj zacznie się jedna wielka litania. Oczywiście żartowałam.
Po głębszej analizie całego przypadku dzisiaj już wiem, że nie udało mi się wejść na szczyt, ponieważ się go najnormalniej w świecie przestraszyłam. Brzmi dość dziwnie, ale Aconcagua to wyjątkowy olbrzym, który mimo, że nazywany jest sześciotysięcznikiem, to jednak sporym bo do siedmiu tysięcy brakuje mu zaledwie 38 metrów.
Pewnie też byłam uprzedzona do tej góry, no bo przecież nie pierwszy raz wspinałam się na ten szczyt. A moje wspomnienia z poprzednich wypraw były dość traumatyczne. W 2013 roku przeżyłam w Colera huragan, a w 2014 z względu na złe warunki pogodowe udało mi się dotrzeć jedynie do II obozu, Nido de Condores i po tygodniu czekania na pogodę w base campie musiałam z niczym opuścić Plazę de Mulas. Nic dziwnego, że i tym razem tak naprawdę wiedziałam, iż prawdopodobieństwo, że mi się uda solo stanąć na szczycie jest niewielkie.
Ale co by nie napisać to było to moje największe dotychczas osiągnięcie w górach. Pięć nocy spędziłam powyżej 5000 n n.p.m., ale i tutaj popełniłam kolejny błąd. Za dużo czasu spędziłam na górze i kiedy dotarłam do 6000 m n.p.m. byłam już tym całym wejściem nieźle wykończona.
Zabrakło też odpowiedniego planowania. Po prostu nie zaplanowałam ataku szczytowego. Kompletnie nie wiedziałam, o której godzinie wyjść do szczytu. Trochę się miotałam. Myślałam tylko o tym żeby mi okno nie uciekło. Goniłam je i napierałam do góry. Ale kiedy nastał ten najważniejszy czas. Dzień ataku szczytowego, to ja … nie wiedziałam jak go ugryźć. Dziwne ale prawdziwe. I pewnie ten post przejdzie do historii. Zobaczycie.
Takie oto wyciągnęłam lekcje ze swojego „nie wejścia” na wierzchołek. Chociaż są też i pozytywne aspekty tej sytuacji, w postaci swoistego szczęścia do pięknej pogody. Bo mimo, że na szczyt nie weszłam to okno miałam, ale je nie wykorzystałam.
Nawadnianie
Czas na aspekty mniej przyjemnie. Na tej ostatniej wyprawie niestety dość mocno się odmroziłam. Powód. Złe nawadnianie. A mianowicie znikome nawadnianie.
Nie będę siebie, a w szczególności was oszukiwać, iż podczas tej wyprawy najtrudniej było mi się zmusić do jedzenia i picia. Płyny, które przyjmowałam nie wynosiły więcej niż jeden litra na dobę. Przy takim nawodnieniu w nocy niestety odmroziłam sobie palce u stów i w końcu same stopy.
Ból był nie do zniesienia, w szczególności na nizinach, do tego stopnia iż z trudem mogłam chodzić. Dopiero po miesiącu moje krążenia wróciło do normy.
Mam niezłą nauczkę na przyszłość.
Suplementacja
Ale żeby nie było tak strasznie, to czas na coś pozytywnego.
Trochę swoją ostatnią wyprawę na Aconcaguę potraktowałam jako poligon doświadczalny, ponieważ zastosowałam suplementację swojego autorstwa. Żadne tam czary mary. Przyjmowałam w tabletkach multiwitaminki i maksymalne dla człowieka dawki niektórych mikroskładników.
Efekt mnie zaskoczył. Zero objawów choroby wysokościowej. Wzorowa saturacja. Brak bólu głowy i efektów wymiotnych. Po prostu strzał w dziesiątkę. Nawet lekarz w Plaza de Mulas był w szoku, a w Confluencii od razu dostałam zielone światło na wyjście do góry. Do tego mina co niektórych Panów, że oni muszą się dłużej aklimatyzować na 3000 m n.p.m., a jakaś laska sobie następnego dnia bez problemu będzie śmigać do góry, bezcenna.
No ale i tym razem nie obyło się bez wpadek. Niestety za mało piłam. O czym pisałam wcześniej. Co powodowało u mnie ogólne osłabienie i senność.
Ale i tak jestem mile zaskoczona wynikami suplementacji i w końcu znalazłam swój patent na przebieg aklimatyzacji w górach wysokich.
Teraz już tylko zostaje trochę dopracować mikroelementy oraz dietę. Więcej pić w górach i można w końcu śmigać na wysokościach.
Przygotowanie kondycyjne
Co by jednak o suplementacji i odżywianiu nie napisać, to jednak w przypadku samotnych projektów kondycja też jest kwestią istotną.
Przygotowując się do wyjazdów spędzałam głównie czas w siłowni i na treningach biegowych.
Przyznaję, iż to moje bieganie to nie były solidne przebieżki w warunkach beztlenowych. Zdecydowanie biegałam za mało. Za to na siłowni realizowałam dość mocny trening. O czym już pisałam w poprzednim poście.
Efekt zero kontuzji i problemów podczas wspinania, a było z czym się wspinać. Bowiem powyżej 5000 m n.p.m. dźwigałam ok 10 kg.
Co prawda zdarzało mi się, że miewałam w trakcie podejścia źle wyważony plecak i wieczorem pobolewało mnie ramię, ale następnego dnia ból mijał bezpowrotnie, a ja mogłam „śmigać” jeszcze wyżej.
Może się narodzić pytanie, czy ty też musisz ćwiczyć tak jak ja? Nie, nie musisz. Nikogo do niczego nie zmuszam, jedynie pokazuję, jak ja to robię. Każdy musi metody treningowe dobrać do siebie i do możliwości swojego organizmu. Ja dość dużo czasu spędzam na treningu siłowym bo lubię to robić i sprawia mi to przyjemność. Ale w przypadku innych osób najczęściej wystarczy do dobrego przygotowania lżejsze trenowanie.
Ludzie, ludzie
To osobny temat. Temat rzeka. W czasie swoich samotnych wyjazdów spotykam ludzi, co mi się w tego typu wyjazdach podoba najbardziej.
Na tegorocznym wyjeździe spędziłam mnóstwo czasu z Argentyńczykami, co specjalnie nie dziwi, Chilijczykami, Serbami, Macedończykami, Indonezyjczykami i oczywiście Rosjanami, ale ci ostatni są wszędzie.
To niesamowite jak dobrze mi się funkcjonuje w międzynarodowym środowisku, mimo braku znajomości języka. Do tego stopnia, że potrafiłam porozumiewać się w języku hiszpańskim, mimo tego, że nigdy się tego języka nie uczyłam. Jednak te długie godziny spędzone na oglądaniu telenowel do czegoś się w życiu przydały.
Poza tym z wyprawy na wyprawę przekonuję się coraz bardziej, że właśnie w takim solowym stylu wyjazdowym czuje się najlepiej.
Przechodząc już do podsumowania mojego ostatniego wyjazdu na szczyt Aconcagua, bo dość długi ten post już mi wyszedł, mimo nieudanego wejścia. Jestem z wyjazdu zadowolona. Poza tym wróciłam do domu z takim bagażem doświadczeń, iż pewnie wystarczy mi go na kolejne parę lat. A na poważnie to podczas wyjazdu wyklarowały się kolejne cele wspinaczkowe, wraz z nowymi znajomościami powstały też i nowe pomysły na wyjazdy. A ja, no cóż, mimo, że na wyprawie pod znakiem zapytania postawiłam swoje wyprawy w wyższe góry niż dotychczas. To muszę się przyznać, iż zdania co do samotnych wypraw na dzień dzisiejszy nie zamierzam zmieniać, nieważne w jak wysokie góry pojadę.
Ufff … Czuję się z górą rozgrzeszona.
Z górskimi pozdrowieniami
PS. Co do pytań, czy jeszcze tam wrócę? Czy będę próbować kolejny raz swoich sił na szczycie Aconcagua? Odpowiadam. Nigdy nie mów nigdy, chociaż powrót na szczyt, gdzie koszt permitu wynosi na miesiąc styczeń 2017 roku 1000 $, jest ekonomicznie nieuzasadniony. Osobiście się z górą pożegnałam, tym razem dosłownie i z nadzieją na kolejne sukcesy już w innych górach, ruszyłam śmiało w dół wzdłuż Doliny Horcones. Może pewnie chciałabym wrócić, ale świat jest pełen innych pięknych pasm górskich, które czekają na mnie, na odkrycie.
Tradycyjnie w kwestiach różnych pytań zapraszam do kontaktu poprzez formularz kontaktowy lub maila kontak@magdalenaboczek.com.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dziej oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.