Boliwia 2019 Cz. I – Podsumowanie wyjazdu

with Brak komentarzy

Boliwia Peru 2019 - Podsumowanie wyjazdu Cz. I 1

Koniec tego lenistwa. Czas na podsumowanie mojego ostatniego wyjazdu do Boliwii i Peru.

A że już minęły ponad dwa miesiące od mojego powrotu, to będzie może trochę mniej obiektywnie.

Za to mogę gwarantować jedno, dzisiaj długo będzie. Na tyle długo, że podsumowanie z tego wyjazdu zostanie opublikowane w dwóch częściach.

Na pierwszy ogień tradycyjnie kalendarium wyprawowe, czyli opis dzień po dniu tego co wydarzyło się na moim wyjeździe do Boliwii i Peru.

W drugim poście skupię się na informacjach bardziej praktycznych oraz krótkich refleksjach, co mi się podobało i co mnie wkurzało podczas pobytu w Ameryce Południowej.

Ale na początek tło wyjazdu i geneza pomysłu na wyjazd.

No cóż nie da się ukryć, że kierunek południowo amerykański to mój ulubiony kierunek wyjazdowy. To był mój piaty raz w Ameryce Południowej i trzeci solo.

Śmiem nawet twierdzić, że kocham Amerykę Południową. Jej kuchnię, ludzi i klimat. No może jest kilka rzeczy które mnie irytują, nawet i bardzo, ale summa summarum to właśnie tam czuje się najlepiej.

Tak więc i tym razem nie mogło być inaczej. I kiedy wróciłam w czerwcu do Polski po wizycie w Peru, wiedziałam że Boliwia będzie kolejnym moim celem.

Zgodnie z planem urlopów miałam pobyć w tym kraju tylko dwa tygodnie, ale ze względu na fakt, iż nie udało mi się odwiedzić Machu Picchu w czerwcu przy okazji wyjazdu do Peru, stwierdziłam, że lecąc z przesiadką w Cusco do Boliwii, to będzie doskonała okazja zrealizować swojego peruwiańskiego marzenia.

Nie ukrywam, że po powrocie z Peru w czerwcu byłam nieźle wymęczona i wizja organizacji za niecałe dwa miesiące kolejnego solo wyjazdu do Boliwii nie napawała mnie optymizmem.

No ale skoro się rzekło A to trzeba powiedzieć B.

Dość szybko kupiłam bilety lotnicze do Limy i zarezerwowałam urlop w pracy.

No i to by było na tyle z organizacji całego wyjazdu. Leń mnie ogarnął zupełnie i dopiero tak do dwóch tygodni przed wylotem, rzuciłam się do załatwiania reszty formalności. Do tego stopnia, że dopiero tydzień przed wylotem kupowałam ostatnie loty w samym Peru i rezerwowałam noclegi w hostelach.

Szczerze z ręka na sercu modliłam się, aby cały ten wyjazd wypalił zgodnie z planem.

To miał być mój 13 wyjazd solo. Na dwa szczyty sześciotysięczne. Z wizją zwiedzania dwóch krajów. Z ośmioma lotami po drodze, czyli czterema w jedną stronę. Co ciekawe lądując już po powrocie w Polsce miałam odbyć swój 90 lot w życiu.

No i tak właśnie było.

Co do genezy, to wizyta w Boliwii nie była moja pierwszą. Rok temu spędziłam w tym kraju 3 tygodnie. Głównie na południu kraju przy granicy z Chile.

Po tej zeszłorocznej wizycie, nie miałam w planie powrotu do Boliwii kiedykolwiek. W 2018 roku pożegnałam z górami, wypiłam ostatnią coca tea i odleciałam w stronę peruwiańskiej stolicy.

No ale, czego dotychczas nie ukrywałam, Boliwia mnie wtedy mocno zauroczyła. Jako jeden z krajów południowo amerykańskich, które dotychczas odwiedziłam, zupełnie do nich nie pasował.

Ludzie, jedzenie no i góry. Region Parku Narodowego Sajama to najpiękniejsze i najbardziej dzikie miejsce jakie dotychczas widziałam. Po prostu klimat nie do opisania.

Tak więc nie powinno dziwić, że z radością przyjęłam wizje powrotu do tego kraju.

Już tak na samo zakończenie tego wstępu, aby już więcej nie przedłużać kalendarium wyprawowego, chciałam wspomnieć, że dość trudno mi się ogarniało ten drugi wyjazd właśnie do Boliwii.

Jak już wcześniej wspomniałam w czerwcu po Peru wróciłam trochę zmordowana. Z resztą tak to u mnie już jest po każdym takim solowym wyjeździe, gdzie samemu muszę wszystko ogarniać przed, w trakcie i nawet po przyjeździe.

No i tym razem nie mogło być inaczej.

Mimo faktu, że w Peru byłam w okresie letnim, to jednak po powrocie załapałam mini depresję powyprawową.

Myślałam, że ten stan opuści mnie gdzieś po tygodniu, gdy się zaaklimatyzuje czasowo. A jednak rzeczywistość okazała się inna.

W konsekwencji zanim pozbierałam się po Peru, to nie minęła chwila i znów trzeba było do Peru wyjeżdżać z powrotem. Bowiem między jednym, a drugim wyjazdem zaplanowałam sobie nie całe dwa miesiące przerwy.

Ale warto było się pomęczyć.

Kalendarium wyprawowe

Oto skrót tego co wydarzyło się podczas całego mojego wyjazdu do Peru i Boliwii. Co udało mi się zrealizować, a czego niestety nie, no bo … ale o tym już poniżej.

28 lipca

Dość nietypowo wyleciałam z Polski w niedzielę rano, bo dotychczas opuszczałam nasz kraj w sobotę z rana.

Sam przelot do Ameryki Południowej co do zasady nie jest skomplikowany, a jedynie cholernie długi.

W czasie moich dotychczasowych podróży trwał on od dwóch do nawet trzech dni. Zazwyczaj latałam przez dwa do trzech kontynentów.

Rok temu wylatując w sobotę z rana z Polski, na miejscu w Boliwii byłam dopiero w poniedziałek rano, przy uwzględnieniu 6 godzinnej zmiany czasowej.

Tym razem udało mi się wylecieć w niedziele rano, a w La Paz zameldować do godzin południowych w poniedziałek i to było istnym expresem.

Jeśli chodzi o same przeloty, to leciałam z Warszawy do Toronto w Kanadzie, skąd po 5 godzinach czekania na lotnisku miałam przelot do Limy do Peru.

W ten sposób w drodze spędziłam cały dzień, bo w Limie byłam gdzieś o 2 w nocy czasu lokalnego.

Cała podróż nie odbyła się także bez niespodzianek.

Z polski miałam jedno godzinne opóźnienie, podobnie jak w sytuacji mojego wylotu z Kanady.

Na szczęście na tych dłuższych lotach zawsze rezerwuję sobie kolejne przeloty z przesiadkami od 3 do 6 godzin. W wariancie najbardziej optymistycznym. Mniej optymistyczne warianty to ponad 7 godzin, bo zaczyna mi się na lotnisku po prostu nudzić, a już ekstremalne warianty to 2 godzinny czas na przesiadkę.

To już w ostatecznej ostateczności lub na trasach lokalnych. Po Europie lub w ramach jednego kraju jak w przypadku Peru czy lotów na Jawie. Chociaż to też nie jest żadna reguła.

Aha zarówno do Toronto jak i Limy leciałam liniami Air Canada już nie pierwszy raz, ale po raz pierwszy samolot tej linii lotniczej mnie pozytywnie zaskoczył, bo było sporo miejsca między fotelami.

Może spróbuję wam w jakimś kolejnym poście napisać parę słów jak ja rezerwuje loty na swoje wyjazdy i jakie mam patenty na przetrwanie 11 godzin w samolocie i ok. 20 godzin na lotnisku. Zanotowałam w notatniku, to post będzie.

Boliwia Peru 2019 - Podsumowanie wyjazdu Cz. I 2

29 lipca

W poniedziałek o godzinie 5 rano miałam kolejny lot z Limy, tym razem do Cusco. Następnie z Cusco miałam rezerwację na kolejny lot do La Paz i półtorej godziny czasu na odbiór bagażu, check-in oraz odprawę przed odlotem.

I tutaj już można by rzec, że gdyby coś się tam pospóźniało w międzyczasie, to już by mi się tak lekko dupa paliła. Ale na szczęście wszystko poszło sprawnie i gładko.

Szybka wysiadka z samolotu. Sruuu na taśmę po bagaż. Ponad 10 kilo na plecy. Chceck-in. Następnie na odprawę paszportową i w końcu można na spokojnie czekać na wejście na pokład ostatniego już czwartego samolotu w ciągu ostatnich 24 godzin.

Tym razem leciałam kolumbijskimi liniami Avianca i chilijskimi liniami Latam Airlines. Wariant przesiadkowy wybrałam ze względu na cenę łączonych biletów i brak dodatkowej dopłaty za bagaż rejestrowany.

Czyli zaoszczędziłam jakieś 200 zł. Wiem może to i zabrzmi śmiesznie, ale przy kosztach wszystkich lotów wynoszących ok 5000,00 zł, to nie był to interes mojego życia.

Po ponad godzinie lotu byłam już na lotnisku w La Paz, gdzie po zamówieniu taksówki, już na spokojnie przemieściłam się do swojego hostelu w centrum boliwijskiej stolicy.

Na miejscu okazało się, że mój pokój będzie dopiero gotowy za dwie godziny, więc postanowiłam nie tracić więcej czasu.

Zdeponowałam swój bagaż w przechowalni i udałam się odwiedzić znane mi już stare kąty, sprawdzić co się przez rok tu i ówdzie pozmieniało, pozałatwiać kilka spraw na mieście i coś tam zjeść w międzyczasie.

Tego dnia postanowiłam, że nie będę się zajmować żadnymi agencjami. Zostawiłam sobie to na dwa kolejne dni.

30 lipca

Dzień załatwiania formalności wyjazdowych w góry.

Zgodnie z planem udaje mi zarezerwować 3 dniowy wyjazd na szczyt Illimani i dwudniowy wyjazd na szczyt Huayna Potosi.

Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek, bo o ile wyjazdy na szczyt Huayna Potosi odbywają się niemal codziennie, to termin wyjazdu na szczyt Illimani nie jest tak łatwo uzgodnić.

Po pierwsze jest to szczyt mniej popularny, poza tym jest znacznie wyższy i trudniejszy technicznie. Mi po kilku odwiedzinach w niejednej lokalnej agencji udaje się ogarnąć wyjazd pod koniec tygodnia.

Co do Huayna Potosi postanawiam poczekać z decyzją wyjazdu do powrotu z Illimani. Wtedy będę w stanie ostatecznie stwierdzić, czy będę wstanie kondycyjnie wejść na drugi sześciotysięcznik tego samego tygodnia.

Tego dni ze względu na późny termin wyjazdu w góry na szczyt Illimani, decyduję się na wcześniejsze zwiedzanie Tiwanaku.

31 lipca

Niemal cały dzień spędzam na zwiedzaniu Tiwanaku, ruin monumentów najstarszego ośrodka kultury andyjskiej, położonego w niedalekiej odległości od jeziora Titikaka.

Co do słowa „ruiny” to jest to jednak za wiele powiedziane. Oczywiście bardzo chciałam odwiedzić to miejsce i wiedziałam mniej więcej czego się mogę spodziewać, no ale za przeproszeniem dupy to mi nie urwało z wrażenia.

Myślę, że po mojej wizycie w meksykańskich piramidach, już nic nie będzie wstanie zrobić na mnie takiego wielkiego wrażenia.

Może gdybym była archeologiem z wykształcenia, a nie paleontologiem, zapewne inaczej spojrzałabym na to miejsce. A tak. Wiadomo jakieś dwa trzy monolity, Brama Słońca, która w rzeczywistości jest zupełnie mniejszych rozmiarów, od tej widzianej w podróżniczych albumach.

No ale już więcej nie narzekam.

Jeszcze może parę informacji praktycznych, jeżeli kogoś to interesuje, to w czasie takiej jednodniowej wycieczki zwiedzamy cały kompleks kilku „budowli” świątyń lub tego co po nich pozostało.

Poza tym kompleks świątyń Puma Punku i dość skromne muzeum z licznymi monolitami, gdzie nie można robić zdjęć i używać kamery.

1 sierpnia

Dzień restu i oddawaniu się przyjemnością szeroko pojętego relaksu, aklimatyzacji oraz zwiedzania samego La Paz.

2 sierpnia

Drugi dzień odpoczynku przed wyjazdem w góry. Jedzenie, uzupełnianie płynów i odsypianie zmiany strefy czasowej.

3 sierpnia

Nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu pod szczyt Illimani. W końcu wyjazd w góry, no bo ile można siedzieć w tym mieście.

Cała nasza podróż, „nasza” ponieważ w moim dwójkowym zespole znajduje się także Francuz, który po hiszpańsku nie mówi wcale, natomiast po angielsku mówi tak dla mnie niezrozumiale, że jednak wole jak już do mnie mówi po Francusku. Bo jakoś więcej jestem wstanie zrozumieć.

A zatem całą naszą podróż zaczynamy w La Paz, niedaleko targowiska, gdzie nasi przewodnicy Roni i Julia dokonują ostatnich zakupy spożywczych i kompletowania sprzętu.

Następnie małym lokalnym busem przemieszczamy się wyżej w góry do wioski Estancia Una położonej na wysokości 3700 m n.p.m.

Ściśnięta jak sardynka w puszce mam wrażenie, że ta moja podróż busem trwa wieki.

Zgodnie z informacją zamieszczoną w internecie przejazd samochodem powinna trwać jakieś cztery godziny, nam udaje się dojechać na miejsce w godzinach mocno popołudniowych.

Przyczyna? W Boliwii obowiązują troszeczkę inne standardy odjazdu prywatnych przewoźników, którzy wyruszają w trasę dopiero jak zbierze się komplet. Czasem nawet i więcej osób, bo na przykład w naszym busie jechały nadprogramowo dwie osoby. Niemowlę i starsza pani, która całą drogę spędziła na schodach busa.

Po przyjeździe do wioski, okazuje się, że musimy w wiosce spędzić noc, ponieważ o tak późnej porze konie z naszymi bagażami nie wyruszą do base campu, który położony jest na wysokości 4400 m n.p.m.

Gdybym sama pojechała na tą górę, to by nie było problemu. Zarzuciłabym swój plecak na plecy i poszła do base campus ma, a tak …

No cóż i tak bywa. W końcu mamy jeszcze trzy dni w zapasie. Bynajmniej tak mi się wtedy wydawało, o czym przekonam się później.

Ja i Francus spędzamy noc w dość sporym pomieszczeniu w domu zbudowanego z gliny i słomy. Taka ekskluzywna lepianka z jednym piętrem bez toalety i dostępu do bieżącej wody.

Mi przypada nocleg na dość sporym łóżku. Francus ląduje na podłodze na dwóch złączonych ze sobą materacach. Twardych jak jasna cholera, o czym oznajmia już nad ranem.

Późnym już wieczorem jemy przygotowaną kolację i rozmawiamy, a właściwie wymieniamy swoje górskie doświadczenia. W końcu zasypiamy.

4 sierpnia

Rano pobudka, śniadanie i przemarsz do położonego na wysokości 4400 m n.p.m. Puente Roto Base Camp.

Droga do BC nie jest trudna i prowadzi rozległymi równinami porośniętymi wysokogórskimi trawami. Sama baza pod szczytem Illimani położona jest na ogromnej polanie, gdzie rozłożone są zaledwie trzy namioty, a gdzieniegdzie pasą się konie.

To tutaj właśnie na koniach trasportowane są nasze bagaże, które dalej przenoszone są na plecach tubylców, pełniących funkcję tragarzy wysokościowych.

To właśnie tutaj pierwszy raz dowiaduje się, że dzisiejszy cel do nie BC na 4400 m n.p.m., a obóz wysoki na wysokości 5450 m n.p.m. – Nido de Condores.

Szybko w głowie przeliczam wysokość jaką przyjdzie nam pokonać tego samego dnia i już wiem, że po 1750 m w pionie, nie obejdzie się bez bólu głowy. I Bóg sam wie czego tam jeszcze, tam wysoko, już na miejscu. Zbyt dobrze znam swój organizm, aby tego nie przewidzieć.

Ale to nie koniec.

Bo kolejnego dnia, a właściwie w nocy zaplanowany został atak szczytowy na 6400 m n.p.m.

No way. Bez aklimatyzacji nie ma szans, aby w moim przypadku to się udało. Francus ma aklimatyzację, bo kilka dni temu stanął na wulkanie Pomerape o wysokości 6282 m n.p.m.

A ja, jak na razie spędziłam niemal cały tydzień w mieście La Paz i tyle.

I tak to cud, że przez całą drogę do high campu na 5400 m n.p.m. oraz już na miejscu czuje się nawet nieźle. Co prawda apetyt zupełnie mi miła, ale przynajmniej głowa nie boli tak bardzo.

W wysokim obozie rozkładam się w namiocie i zaraz zasypiam. Po godzinie budzi mnie „chęć” wymiotowania.

Z trudem sięgam po aspirynę połykam i wymiotuję. I tak do północy. Rzyganie i spanie co godzinę. Wycieńczona i wściekła już wiem, że przy takim odwodnieniu organizmu wyjście do szczytu nie ma jakiegokolwiek sensu. Zostaje w namiocie do rana.

5 sierpnia

Jeszcze grubo po pierwszej budzi mnie w namiocie Julia, która dopytuje czy nie idę na „cumbre”. Z wielkim bólem serca odpowiadam, że zostaję w namiocie, odwracam się twarzą do tropika namiotu i zasypiam.

Po godzinie 3 w nocy mijają moje katusze. W końcu mogę trochę pospać.

W godzinach przed południowych budzą mnie odgłosy pierwszych wspinaczy wracających ze szczytu. Po kilku minutach pojawia się i mój zespół.

Wycieńczony i wyraźnie zmęczony całą akcja górską Francus prezentuje swój odmrożony i całkiem fioletowy paluch u nogi.

Nie jest dobrze. Dostajemy jedną godzinę na ogarnięcie siebie i namiotów. A następnie schodzimy na dół do base campu, gdzie ponoć ma na nas czekać transport do La Paz.

Rozpoczyna się najtrudniejsze zejście mojego życia.

Jeszcze przez pierwsze półgodziny jakoś daję radę schodzić w dół. Jednak nagle jak grom z jasnego nieba w jednej chwili ogarnia mnie mega osłabienie i zaczynam się snuć na nogach.

Czuję, że jestem wyraźnie osłabiona i odwodniona. Do tego wszystkiego czuję, że jak się czegoś nie napiję to zaraz zejdę na amen.

Przypominam sobie, że po drodze w górę mijaliśmy jakiś potok, strumyk czy coś.

Po chwili dopadam szukanego strumyka, z którego zostaje już tylko niewielka plamka błota.

Snuje się daję w poszukiwaniu choć kropli wody.

W końcu spragniona, już na granicy wytrzymałości, rzucam się na niewielki strumyk cieknący po wygładzonych przez lodowiec kamieniach. Łapę w dłonie tyle wody, ile daję radę za jednym zamachem i łapczywie wypijam tyle wody ile jestem wstanie.

Po dogonieniu swojej grupy dowiaduje się, że nie wolno pić tutejszej wody bez gotowania bo jest zanieczyszczona.

Po dobrej godzinie udaje nam się zejść do BC na 4400 m n.p.m. Po drodze uzgadniam szczegóły mojego kolejnego wyjazdu w góry na Huayna Potosi, a wieczorem, po powrocie z gór, już na spokojnie mogę porządnie się najeść i uzupełnić płyny w La Paz.

6 sierpnia

Dzień lenistwa przed szczytem Huayna Potosi. Bynajmniej w teorii, bo okazuje się, że po swoich wyczynach na szczycie Illimani złapało mnie przeziębienie.

7 sierpnia

Drugi dzień relaksu, uzupełniania płynów i łykania scorbolamidu wraz z witaminą C.

Jeszcze nigdy nie połknęłam scorbolamidu w takich ilościach, jak przez te dwa dni.

Ale przeziębienie puszcza.

Boliwia Peru 2019 - Podsumowanie wyjazdu Cz. I 3

8 sierpnia

Dzień mojego wyjazdu pod szczyt Huayna Potosi. Ze względu na zdobyta aklimatyzację pod szczytem Illimani, decyduje się na wariant dwudniowy wejścia na szczyt.

Droga pod szczyt Huayna Potosi nie jest trudna. Pierwszy jej odcinek pokonujemy samochodem, aż do base campu na wysokości 4700 m n.p.m. Następnie wyraźna ścieżką podążamy do ogromnej moreny, gdzie już wyraźnym podejściem osiągamy wysokość 5200 m n.p.m. tzw. wysokiego obozu.

Z tego miejsca kolejnego dnia większość grup rusza wprost na szczyt, czyli wysokość 6088 m n.p.m.

Cała baza jak i wysokie obozy położone na szczycie Huayna Potosi charakteryzują się świetna logistyką, w postaci dobrze wyposażonych schronisk z toaleta, pomieszczeniami kuchennymi oraz przestrzennymi sypialniami z wygodnymi piętrowymi łózkami oraz materacami i skromna pościelą.

Jak na kraj typu Boliwia to naprawdę robi to porządne wrażenie. Wszystko czyste i zadbane.

Część osób decydujących się na dodatkowy dzień aklimatyzacyjny zostaje w BC na wysokości 4700 m n.p.m. Reszta gotowa na szczyt zazwyczaj tego samego dnia rusza do góry na wysokość 5200 m n.p.m.

Tym razem moje podejście na szczyt przypada w towarzystwie czteroosobowej grupy z Holandii i dwuosobowej grupy z Francji.

9 sierpnia

Tradycyjnie przed atakiem wstajemy od 24:00 w nocy. Lekkie śniadanie. Herbatka z coca tea i po ogarnięciu całego sprzętu na sobie ruszamy do góry.

W zupełnej ciemności na lotnej asekuracji mijamy fragment skalny, za którym zakładamy raki i od tego momentu, aż po sam wierzchołek poruszamy się po ogromnym lodowcu.

Powoli krok za krokiem, w całkowitej ciemności mozolnie posuwam się do przodu. Z początku wyraźnym plateau śnieżnym, a następnie ostrymi podejściami po zaśnieżonych zboczach lodowca. Raz po raz odczuwam coraz bardziej rosnąca wysokości z każdym krokiem.

Słabnę, opadam z sił i nie wiem, czy to wpływ wysokości, czy nieprzespana nocka, a może niewyleczone do końca przeziębienie.

Mijam ze swoim towarzyszem pole szczelin, który raz po raz mnie pogania, żeby iść szybciej, żeby się nie zatrzymywać, bo tu jest niebezpiecznie. I ma rację, bo szczeliny w dziennym świetle, widziane z bliska, robią wrażenie otchłani, która nie ma końca.

W końcu w oddali wyłania się główny wierzchołek, w otoczeniu świecących lamek z czołówek innych wspinaczy.

Ale sama nagroda za wejście na najwyższy punkt góry srogo kosztuje. Przede mną strome i spore podejście po zboczu śnieżnym, ciągnące się krętymi trawersami.

Zaczyna się walka samemu ze sobą. Emocje wzrastają. Ciężki oddech i radość, że to już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki … i te nogi z betonu. Moment kiedy już będzie koniec tej męczarni, wymieszanej z uczuciami euforii i wybuchu szczęścia z przezwyciężania własnych słabości i ego, które co chwilę kołacze się w głowie, że tym razem nie dasz rady. Może zawrócić spod szczytu.

Jestem na szczycie. Łzy napływają do oczu. Ale na emocje nie ma za wiele czasu, w szczególności przy takiej temperaturze. Trzeba pstrykać zdjęcia i schodzić na dół.

Na samym szczycie jest tak mało miejsca, że z trudem udaje mi się wygospodarować choć trochę przestrzeni, abym mogła gdzieś stanąć. Wyciągam flagę z kieszeni puchowej kurtki. Przytrzymuję jej jedną stronę zębami. Ściągam z drugiej dłoni rękawicę i skostniałymi palcami pstrykam zdjęcia i kręcę krótki film ze szczytu.

Po kilku minutach rozpoczynamy zejście, które mam wrażenie, ze trwa jeszcze dłużej niż samo wejście na szczyt.

Tego dnia schodzimy do base campu, a następnie wracamy do miasta La Paz.

10 sierpnia

Przelot z La Paz do Cusco w Peru.

Tak rozpoczyna się drugi etap mojej podróży, którego głównym celem jest zwiedzanie starożytnego miasta Machu Picchu.

Od razu po przylocie do Peru i ogarnięciu wszystkich lotniskowych „must have”, ruszam taksówka do miasta, a właściwie to wprost do mojego hostelu.

Po zameldowaniu w pokoju rzucam cały swój dobytek i tylko z moją materiałową torebką udaje się do centrum miasta. Aby załatwić formalności wycieczkowe, coś tam zjeść, pozwiedzać trochę i zrobić wstępne zakupy pamiątkowe.

Jak się okazało i słusznie, bo przez kolejne dni nie będzie czasu na żadne zakupy i zwiedzanie. Po prostu nie będzie na to ani czasu, ani sił.

Z trudem udaje mi się załatwić wycieczkę jednodniową do Machu Picchu na następny dzień mimo, że większość lokalnych biur podróży nie ma tego wariantu wyjazdu w swojej ofercie. A że wyjazd miał się odbyć następnego dnia, to już na spokojnie wykupiłam kolejny wyjazd tym razem w Rainbow Mountain.

Resztę dnia spędziłam zgodnie z planem. Odwiedzam McDonald’a i lokalne sklepy. Robię wszystkie pamiątkowe zakupy, głównie dla siostrzenicy i zwiedzam trochę samo miasto Cusco.

Co prawda w tym poście nie ma już za wiele miejsca, aby coś więcej napisać o samym mieście Cusco, ale wspomnę jedynie, że Cusco bardzo przypomina mi inne peruwiańskie miasto Arequipa, z tą różnicą, że jest znacznie większe i jeszcze bardziej „turystyczne”.

Zawsze gdy, przyjeżdżam z Boliwii do Peru zauważam tą kolosalną różnicę między tymi dwoma krajami. Boliwia jeszcze nie skomercjalizowana część Ameryki Południowej.

Lokalna prowincja. Może i z większą biedą, ale za to ze swoim specyficznym klimatem. Natomiast w samym Peru niestety już mocno wieje zachodem, tym amerykańskim oczywiście. A szkoda.

11 sierpnia

Pobudka o 2 rano czasu peruwiańskiego. Bo jak się oczywiście później okazało nie przesunęłam sobie na zegarku czasu boliwijskiego na peruwiański i wstałam o godzinę wcześniej.

Ale mniejsza z tym, o 3 w nocy wyruszam w stronę stacji kolejowej w miejscowości Ollantaytambo, skąd odjeżdżają pociągi do miejscowości Machu Picchu.

Nie wdając się w większe szczegóły napiszę w dość mocnym skrócie jak wyglądała moja wykupiona wycieczka jednodniowa do Machu Picchu.

Po pierwsze z Cusco przejeżdżamy busem właśnie do stacji kolejowej w Ollantaytambo. Skąd odjeżdżają wszystkie pociągi do Machu Picchu. W Machu Picchu czeka na nas przewodnik, który ogarnia przejazd do bramek, gdzie rozpoczyna się zwiedzanie ruin miasta.

Aby móc zobaczyć Machu Picchu trzeba mieć wcześniej wykupiony bilet wstępu, który można nabyć droga elektroniczną poprzez odpowiednią stronę internetową. Bilet rezerwowany jest w określonych godzinach zwiedzania i trzeba tego przestrzegać.

Maksymalnie można przebywać na terenie Machu Picchu 2 godziny, ale nikt na miejscu tego nie przestrzega. Natomiast ważna jest godzina przekroczenia obrotowych bramek tuż przed samym wejściem do Machu Picchu i wynosi max jedną godzinę opóźnienia w stosunku do czasu rozpoczęcia zwiedzania, określonego na naszym bilecie.

Jest tylko jeden przewoźnik, który przewozi autobusem turystów do bram miasta Machu Picchu. Można się też tam dostać na piechotę, dość fajnym szlakiem poprowadzonym przez dżunglę z pięknymi widokami. Ja tą trasą schodziłam na dół i polecam.

Autobusem jedzie się 30 minut, natomiast na piechotę idzie się minimum 2 godziny.

Na miejscu odbijamy swój bilet na bramkach obrotowych i rozpoczynamy zwiedzanie.

Jak już wspomniałam wcześniej, co do zasady czas zwiedzania ruin miasta nie powinien przekroczyć 2 godzin. W teorii, bo jak to powiedział nasz przewodnik, większość grup kończy swoje zwiedzanie na pierwszym tarasie widokowym, na robieniu zdjęć.

Nam całość zwiedzania zajęła nie więcej niż 4 godziny.

Muszę przyznać, że Machu Picchu robi niesamowite wrażenie, jednak po meksykańskich piramidach już nie było takiego WOW!

Cieszę się, że je widziałam, ale ze względu na liczbę turystów i cenę całej wycieczki pewnie już nigdy nie zdecyduję się odwiedzić je raz jeszcze.

Po całym zwiedzaniu decyduję się nie korzystać z autobusu i schodzę na dół na piechotę. Niestety kolejka oczekująca na autobus była tak długa, że myślę, że nawet spacerkiem to ja byłam szybciej na dole.

Cała droga powrotna wygląda niemal tak samo. Pociągiem wracam do miejscowości Ollantaytambo, a następnie w późnych godzinach nocnych ląduję w Cusco.

I tak sił starcza jedynie na umycie zębów i sen.

12 sierpnia

I znowu pobudka o 2 w nocy, bo standardowo o 3 czeka mnie kolejny wyjazd tym razem na trekking w góry tęczowe.

Oczywiście trekking to za wiele powiedziane. Podczas wycieczki część czasu spędza się w busie, a sam trekking to wejście na szczyt o wysokości 5200 m n.p.m., gdzie po drodze można sobie kupić coś do jedzenia i picia lub magnez na lodówkę lub futrzana lamę.

Co do tęczowych gór to przyznaję są niesamowite, ale kto mnie zna ten wie, że mi się podobają wszystkie góry, a te w Ameryce Południowej to już w ogóle, więc nie jestem obiektywna.
A zatem plusem wyjazdu są walory estetyczne gór. Natomiast minusem są dzikie tłumy.

To co się dzieje w szczycie sezonu w drodze nad Morskie Oko, to w porównaniu jest malutki pikuś. Drugim minusem jest sam dojazd busem, który dłuży się niemiłosiernie.

Nie powiem, byłam mocno zmęczona po Machu Picchu i w tęczowe góry pojechałam w imię zasady Magda zaciśnij zęby i poślady. Robisz to raz w życiu. Wiesz, że warto. Przemęczysz się, a po czasie będziesz zadowolona, że to miejsce odwiedziłaś. I tak właśnie było.

Niestety dodatkowo w czasie tego wyjazdu mocno rozbolał mnie ząb. Na nieszczęście. Co niestety mocno uprzykrzyło mi dodatkowo cały wyjazd.

13 sierpnia

Tego dnia przemieściłam się z Cusco do Limy.

Tradycyjnie po zameldowaniu się w hostelu ruszyłam odwiedzić znane mi już miejsca w Limie. Pozwiedzać te, których nie udało mi się zobaczyć podczas moich ostatnich odwiedzin w peruwiańskiej stolicy.

Tym razem w końcu zobaczyłam Pałac Prezydencki i część, powiedzmy to starego miasta. Chociaż w przypadku miast Ameryki Południowej, to jest to za bardzo powiedziane.

14 sierpnia

Wracam do Polski. Tego dnia przemieszczam się samolotem z Limy do Toronto. Gdzie po 6 godzinach czekanie ruszam w kierunku domu, czyli Warszawy.

15 sierpnia

W godzinach wczesnoporannych ląduję w Polsce.

Dzięki temu, że mam cały dzień dla siebie i nie muszę jeszcze wracać do pracy, ogarniam całe pranie. A po wizycie w centrum Warszawy, stwierdzam, że jestem gotowa wracać do Ameryki Południowej z powrotem, choćby już jutro.

Już tak na zakończenie.

Przepraszam, że post nie zawiera za wiele szczegółów, ale w tej okrojonej wersji i tak już wyszedł mi na tyle długi, że nie chciałam aby stał się jeszcze bardziej nieczytelny.

A poza tym podczas tego wyjazdu tyle się działo każdego dnia, że musiałabym napisać kolejne kilkanaście stron. Tyle tego jest.

Co oczywiście uczynię, ale innym razem.

Tym czasem gwarantuje, że w kolejnej części posta postaram się opisać więcej informacji praktycznych dotyczących wyjazdu do Machu Picchu oraz Rainbow Mountain. Poza tym postaram się przedstawić więcej informacji praktycznych z wejścia na szczyt Huayna Potosi i Illimani, w tym w szczególności w zakresie ogólnego budżetu wyjazdu.

Acha i postaram się opublikować post znacznie szybciej niż ten.

Druga część posta znajdziecie tutaj. (jak dobrze pójdzie to już za tydzień).

Z górskimi pozdrowieniami

podpis

Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie i Twitter, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dzieje oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.


Boliwa - Peru Promocja

Zaobserwuj Magdalena Boczek:

Mam na imię Magda. Swoją przygodę z górami rozpoczęłam ponad 10 lat temu. Od tego czasu brałam udział w kilkudziesięciu wyjazdach i wyprawach górskich w różne zakątki świata. Jeśli lubisz jeździć w góry tak jak ja i chcesz zorganizować swój własny wyjazd w góry wysokie? To jesteś we właściwym miejscu. Pomogę ci zorganizować każdą wyprawę górską!

Latest posts from